Rozwód nie posłużył nikomu. Po debiucie w Manchesterze United Angel Di Maria wie, że trafił do drużyny, której z wielkości pozostała nazwa. Bayern też się przeobraża, Pep Guardiola stawia na grę trzema obrońcami, stąd dobijający do 33. roku życia Xabi Alonso musi się uczyć swojej roli od początku.
Bez tych dwóch graczy, architektów "La Decima", Real Madryt wyglądał na Anoeta jak zespół rozdarty. O ile między atakiem z Benzemą, Bale'em i Jamesem oraz pomocą z Kroosem, Modriciem i Isco porozumienie można było chwilami dostrzec, o tyle obrońcy i Casillas zostawali ze swoją robotą sami. Efektem była strata czterech goli, co dla takiej drużyny jest skandalem.
W 11. minucie było po sprawie. Tak wydawało się Bale'owi, Ramosowi i innym, gdy Real obejmował prowadzenie 2:0. Nie było w tym nic zaskakującego, przecież zaledwie kilka dni wcześniej Sociedad stracił trzy gole w Krasnodarze, odpadając z Ligi Europy. Na inaugurację ligi przegrał z Eibar. Przed sezonem stracił Griezmanna, który odszedł do Atletico, a gwiazdami zespołu są Canales i Granero - piłkarze, którzy na Santiago Bernabeu byli skazani na grę w epizodach. Różnica w cenie i potencjale graczy po obu stronach miała się jednak nijak do klasy i siły stworzonych przez nich drużyn.
Pół biedy, gdyby problemy drużyny Carlo Ancelottiego polegały na zlekceważeniu Realu Sociedad. Superdrużynie z Madrytu doskwierają jednak nie tylko na braki motywacyjne. Ani Kroos, ani Isco, ani nawet Modrić nie mają w genach skłonności do gry obronnej, stąd kłopoty, które drużyna przeżywała wczoraj, tylko się nasilą. Nie rozwiąże ich wypożyczony z Manchesteru Chicharito - Meksykanin Javier Hernandez może być lekarstwem na problemy z formą Karima Benzemy. Kiedy do gry wróci Ronaldo, James zajmie miejsce Isco, co sprawi, że dysproporcja w ataku i obronie Realu jeszcze się powiększy.
Rozwiązania nie widać, chyba że Ancelotti zdecyduje się posadzić na ławce gracza, za którego Florentino Perez dał 80 mln euro. Wydaje się, że po odejściu Alonso jego miejsce powinien zająć defensywny pomocnik, na przykład Sami Khedira lub Asier Illarramendi. Akcje ich obu stoją jednak w Madrycie wyjątkowo nisko. Być może więc takie mecze jak wczorajszy będą się przytrafiać "Królewskim" częściej?
Na razie wszyscy gracze Ancelottiego posypali głowę popiołem, uderzyli się w pierś, przeprosili fanów, obiecali, że to się już nie powtórzy. Defensywa "Królewskich" wygląda jednak marnie, choć samym obrońcom, a nawet Casillasowi, nie da się zbyt wiele zarzucić. W czasach, gdy w defensywnej grze większości drużyn udział bierze 10 lub niekiedy 11 ludzi, najlepszy klub Europy staje się dziwnym tworem, który ma się obronić piątką graczy. Wydaje się, że przy transferach tego lata Perez pomylił się w kalkulacji. Niewykluczone jednak, że to wyłącznie trudne początki przełomu w taktyce.
Barcelona nie straciła gola w dwóch meczach. Chwilami drużyna Luisa Enrique gra szybciej, ciekawiej i mniej przewidywalnie niż zespół Taty Martino. Jedno się nie zmieniło, odpowiedzialność za wynik spada na barki Leo Messiego. Gdyby nie Argentyńczyk, o sześciu punktach na starcie Katalończycy mogliby pomarzyć.
Barca jak dotąd goli nie traci, ale Mathieu nie sprawia wrażenia stopera dającego gwarancję na poziomie wyższym niż w rywalizacji z Elche lub Villarreal. Neymar zagrał w tym sezonie tylko kilkanaście minut, ale już pokazał, że ze stresem wynikającym z dysproporcji między rolą, którą odgrywa a którą powinien odgrywać, wciąż sobie nie poradził. W niedzielę miał doskonałą sytuację do zdobycia gola przy stanie 0:0. W Santosie lub reprezentacji Brazylii trafiłby do siatki w dziewięciu próbach na 10. W Barcy wciąż nie radzi sobie z napięciem. Jak długo na przełom poczekają kibice z Camp Nou?
Jedno nie ulega wątpliwości. Na starcie sezonu Katalończycy wyglądają na znacznie bardziej głodnych sukcesu niż Real Madryt.