Primera Division. Hiszpania do góry nogami

"Z piekła do raju w minutę", "Liga się przewróciła" - opisują media najdramatyczniejszą kolejkę sezonu. Po sensacyjnej porażce Atlético, remisach Barcy i Realu wciąż nie wiadomo, kto będzie mistrzem

Zaczęło się już w sobotę na Camp Nou. Do 94. minuty Barcelona prowadziła z Getafe 2:1. Wtedy Angel Lafita zdobył wyrównującą bramkę dla skromniutkiej drużyny z Madrytu broniącej się przed spadkiem.

W Katalonii remis został odebrany jak ostateczna klęska w kampanii o obronę tytułu mistrza Hiszpanii. Trener Gerardo Martino posypał głowę popiołem. Argentyńczyk pożegnał się z kibicami, przeprosił ich, że nie wykonał zadania, i ogłosił, iż nie zasługuje na drugą szansę. A więc rozstaje się z klubem, choć zgodnie z umową powinien pracować jeszcze rok.

Ledwie przebrzmiały nuty marszu żałobnego w Katalonii, a już następnego dnia lider Primera Division opromieniony zwycięstwem na Stamford Bridge z Chelsea i awansem do finału Ligi Mistrzów grał z Levante. Atlético walczy o pierwsze mistrzostwo od 1996 roku, a także o przełamanie dekady hegemonii Realu i Barcelony w Primera Division. Tymczasem jego rywal jest na 10. miejscu w tabeli i nic mu nie grozi. Ani nie może spaść z ligi, ani zakwalifikować się do europejskich pucharów. Już w 7. minucie obrońca Atlético Filipe Luis trafił do bramki - tyle że do własnej. Rozpaczliwe i chaotyczne ataki gości z Madrytu przyniosły gola Levante, które skutecznie skontrowało i wygrało 2:0. "Jak będzie trzeba spieprzyć im tę ligę, to im ją spieprzymy" - obietnica jednego z graczy Levante się spełniła.

Po meczu omal nie doszło do powszechnej bijatyki, bo czarnoskóry gracz Levante Pape Diop ostentacyjnie zatańczył przed zrozpaczonymi fanami Atlético. Twierdził, że gdy był przy piłce, naśladowali odgłosy małp, więc postanowił odegrać się na rasistach. Walka z rasizmem na hiszpańskich stadionach to temat na czasie od chwili bananowej akcji obrońcy Barcelony Daniego Alvesa. - Niech wszystko nie skończy się na jednym bananie - przekonuje Alves. Najwyraźniej Diop wziął sobie te słowa do serca, choć zdaje się, że nie do końca je zrozumiał. Zdobywca bramki na 2:0 David Barral przeprosił za Diopa, życzył Atlético szczęścia w dalszej walce o mistrzostwo Hiszpanii i zaznaczył, że Levante poprowadziła do triumfu sportowa ambicja, a nie chęć zemsty na drużynie Diego Simeone.

Po sensacyjnej porażce Atlético znalazło się pod ścianą. Aby zdobyć tytuł, musiało wygrać dwa ostatnie mecze, w tym wyjazdowy na Camp Nou z Barceloną. Tak przynajmniej wtedy się wydawało.

- Nic lepszego niż ta porażka nie mogło nas spotkać - powiedział wściekły Diego Simeone, jakby chciał dać do zrozumienia, że jego piłkarze potrzebowali zimnego prysznicu. - Czekają nas pasjonujące trzy tygodnie zakończone finałem Champions League w Lizbonie 24 maja - dodał.

Simeone nie mógł przypuszczać wtedy, że pomocną dłoń wyciągnie do niego drugi z finalistów Ligi Mistrzów - Real Madryt. "Królewscy" podejmowali na Santiago Bernabéu Valencię, w euforii po wysokim zwycięstwie 4:0 na Allianz Arena z Bayernem Monachium. Do 90. minuty było jednak 2:1 dla gości, przy czym drugiego gola wbił Dani Parejo, wychowanek Realu, który nie cofnął się przed publicznym oświadczeniem, że trzyma kciuki za Atlético. Gdyby wtedy mecz się skończył, sukces Barcelony, która w sobotę opłakiwała stratę szans na mistrzostwo, znów zależałby wyłącznie od niej. Dwa zwycięstwa w dwóch ostatnich kolejkach gwarantowałyby jej tytuł mistrzowski.

Ale horror na Santiago Bernabéu nie skończył się porażką "Królewskich". W 93. minucie Cristiano Ronaldo wykonał coś, co bardziej niż strzał na bramkę przypominało cios karate. Uderzona piętą piłka wpadła do bramki Valencii. - Gdyby nie gol Cristiano, nasze szanse na tytuł by przepadły - stwierdził Carlo Ancelotti.

Trener Realu próbował tłumaczyć swoich piłkarzy zmęczeniem po zwycięskiej batalii w Monachium w półfinale Ligi Mistrzów. Co jednak mieliby w tej sytuacji powiedzieć gracze Valencii? W czwartek grali rewanż z Sevillą w półfinale Ligi Europy. Pierwszy mecz przegrali 0:2, w drugim prowadzili 3:0, ale w 94. minucie stracili bramkę i marzenie o awansie do finału w Turynie przepadło. Gracze z Estadio Mestalla płakali jak dzieci. Ich były kolega David Albelda ogłosił, że stała się największa niesprawiedliwość w dziejach piłki. W trzy dni trzeba było pozbierać się po tym ciosie i jechać na Santiago Bernabéu na ligowy mecz z Realem. Gracze Valencii zareagowali jednak jak twardziele.

Co dalej w walce o tytuł mistrza Hiszpanii? Od siebie zależy tylko Atlético. Jeśli w dwóch meczach z Malagą i Barceloną wywalczy 4 pkt, zdobędzie tytuł. Ale gra o remis na Camp Nou nie będzie formalnością, bo drużyna Gerardo Martino wciąż ma swoje szanse. Jeśli za tydzień pokona na wyjeździe Elche, mecz z Atlético będzie dla niej ważny. Tyle że zwycięstwo Katalończyków nad liderem z Vicente Calderón, może dać tytuł Realowi. "Królewscy" mają zaległe spotkanie w Valladolid, a potem grają z Celtą i Espanyolem. Trzy zwycięstwa zapewnią im mistrzostwo, o ile Atlético straci jeszcze trzy punkty. - Ja tam na żadną pomoc Barcelony nie liczę - powiedział obrońca Realu Marcelo. - Albo wygramy ten tytuł sami, albo nikt nam niczego nie podaruje. Problem w tym, że "Królewscy" potrzebują jeszcze jednego potknięcia lidera.

"La Liga płonie z emocji", "Czyste szaleństwo" - donoszą hiszpańskie dzienniki. Rzeczywiście, wyniki 36. kolejki były sensacyjne. Ponieważ jednak wszyscy trzej faworyci pokpili sprawę w miniony weekend, sytuacja wciąż jest niemal taka, jak była, czyli odległa od definitywnego rozwiązania.

Po zwycięstwie nad Bayernem Carlo Ancelotti stwierdził, że zdobycie "La Decima" czyli 10. Pucharu Europy dla królewskiego klubu w jego debiutanckim sezonie w roli trenera byłoby spełnieniem marzeń. Ale Real wciąż jest w grze o potrójną koronę, której dotąd nigdy nie zdobył. Atlético walczy o mistrzostwo i triumf w Champions League, czyli także o najlepszy sezon w jego 111-letniej historii. Nawet dla kompletnie rozbitych graczy Barcelony zapaliło się nagle i niespodziewanie światełko w tunelu. Zwłaszcza że ich trenerem w nowym sezonie ma być Luis Enrique, obecny szkoleniowiec Celty, z którą Real spotyka się w przedostatniej kolejce. Gdyby zespół z Vigo urwał punkty "Królewskim", Luis Enrique zostałby może bohaterem Barcelony, zanim obejmie drużynę.

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.