Liga hiszpańska. Atletico - Barcelona, czyli zamach na El Clasico

Wysadzili już w powietrze Real Madryt, dziś chcą zburzyć Barcelonę. Ta historia nie powinna się wydarzyć nigdzie, a w lidze hiszpańskiej wydarzyć się wręcz nie miała prawa. Relacja Z Czuba i na żywo z meczu Aletico - Barcelona od 20:00 na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl Live.

Gdyby futbol miał swoich alterglobalistów, madryckie Atlético pokochaliby na zabój. Nie za styl gry, ten nadwrażliwców mógłby raczej odstręczać - za dużo w nim cynizmu, dążenia do celu po trupach, niekiedy zwykłego chuligaństwa. Urok stołecznych piłkarzy polega na tym, że się zbuntowali.

Ba, powstali przeciw systemowi tam, gdzie zdawał się najbardziej nietykalny. Cały futbolowy biznes skolonizowało kilka światowych korporacji, ale dwie hiszpańskie - ich mecze reklamowane są na całym świecie uniwersalnym sloganem "El Clásico" - panują na swoim rynku najbrutalniej. W tym sezonie Barcelona i Real miały wziąć dziesiąte mistrzostwo kraju z rzędu, wicemistrzostwo po 2004 r. oddały ledwie raz. One wypracowują wspólnie miliard euro przychodu rocznie (pod tym względem konkurencji nie mają także za granicą), reszcie klubów ekonomiści prognozują krach, jaki zniszczył branżę nieruchomości. One epatują niepohamowaną transferową zachłannością, rywale ratują się permanentną wyprzedażą gwiazd. Skutki widzimy w rankingach wszech czasów - jeszcze ćwierć wieku temu Barcelona miała w dorobku dwa mistrzostwa kraju więcej niż Atlético, dziś oba kluby dzieli już 13 tytułów.

A jednak piłkarze Atlético znów wtargnęli między wielkich. W tabeli ligi hiszpańskiej właśnie ich rozdzielili - katalońskiemu liderowi ustępują tylko różnicą bramek, nad potężniejszym madryckim sąsiadem mają 5 pkt przewagi. Zresztą prześladowców z Realu - nie umieli go pokonać przez 14 lat! - pobili w minionym roku aż dwukrotnie, i to na wrogim stadionie. Wiosną dokonali tego w finale krajowego pucharu, choć rywale już po kwadransie prowadzili dzięki golowi Cristiano Ronaldo. Zorganizowali bardzo gorzkie pożegnanie z Hiszpanią trenera José Mourinho.

Bohaterowie z Atlético to oczywiście również milionerzy - z ich budżetu utrzymalibyśmy całą polską ligę - ale przy liderach nowożytnego futbolowego kapitalizmu wyglądają jak kloszardzi. Kiedy tacy jak oni zaczynają seryjnie wygrywać, my zawsze odruchowo zaczynamy się zastanawiać, ile ta anomalia potrwa. Czy skończy się jutro czy pojutrze. Czy skończy się krótkotrwałym kryzysem do zniesienia, zwykłym powrotem do normalności czy zapaścią bolesną i wieloletnią. Piłkarze Atlético rosną już niemal dwa lata - wygrali Ligę Europejską, Superpuchar Europy, wspomniany krajowy puchar - ale ich biznesowych możliwości, we współczesnej piłce kluczowych, w stosunku do obu potentatów to nie zmienia. Raczej popadają w coraz głębsze uzależnienie od otoczenia. Kiedy gola za golem wbijał dla nich Radamel Falcao, to większość praw do niego posiadała zewnętrzna firma Doyen Sports, która zgarnęła też większość z 60 mln euro zyskanych na oddaniu kolumbijskiego napastnika AS Monaco. Kiedy podziwiamy interwencje wspaniale uzdolnionego Thibauta Courtois, to podziwiamy bramkarza wypożyczonego z Chelsea - rozegrał już 124 mecze w Madrycie, choć nigdy nie należał do Atlético (!), jeśli bogaczom nie mieszczą się w szatni ich żywe aktywa, to i tak nie chcą tracić nad nimi kontroli. Wreszcie David Villa, swego czasu najbardziej bezlitosny snajper w Europie, wpadł im w ręce za drobne tylko dlatego, że przepędziła go Barcelona...

Jeszcze raz: to nie jest drużyna z naturalnym wdziękiem. Trener Diego Simeone, przed laty wybitny specjalista od boiskowej brudnej roboty, ulepił piłkarzy na obraz i podobieństwo swoje. Nie tyle eksponują własne zalety, ile neutralizują cudze. Kiedy tracą piłkę, ścieśniają się, by ograniczyć przestrzeń gry i uwięzić ją w dusznym tłoku. Dopadają rywali wycofujący się napastnicy Diego Costa i Villa, potęgują ścisk zbiegający do środka skrzydłowi Arda Turan i Koke. I nikt nie unika ciosów poniżej pasa. Prowokują, im bardziej cenią przeciwnika, tym chętniej zmieniają mecz w wykańczającą misję do wykonania. Tzw. bezstronnym fanom - i wszystkim innym znużonym zastygłą hierarchią w klubowej piłce - dają jednak nadzieję niesłychaną wytrwałością. Nie dość, że rzucają wyzwanie faworytom już bardzo długo (klub, przypomnijmy, z półmiliardowymi długami), to jeszcze nie korzystają z ich notorycznych wpadek, lecz sami wznoszą się na niebotyczny poziom. Rundę grupową Ligi Mistrzów pokonali truchtem, gdyby nie październikowe 0:1 z Espanyolem (samobój Courtoisa), we wszystkich rozgrywkach byliby niepokonani od majowej porażki z Barceloną - ponadto od tamtej pory 25 razy zwyciężali i 6 razy remisowali. Fenomenalny bilans. I oczywiście bezprecedensowy w historii klubu.

Jeśli wziąć pod uwagę passę Atlético, a także renomę nadal poszukującej nowej tożsamości Barcelony, to czeka nas szlagier, jakiego w bieżącym sezonie jeszcze nie było. W całej Europie. I wszystko zdaje się układać tak, by nie brakowało mu niczego. Ani nikogo. Komisja dyscyplinarna anulowała otrzymaną w poprzedniej kolejce żółtą kartkę prawemu obrońcy gospodarzy Juanfranowi, która oznaczałaby dla niego dyskwalifikację; uraz uda wyleczył stoper Diego Godin; w środowym Pucharze Hiszpanii po dwóch miesiącach wrócił na murawę Leo Messi. I wystarczyły mu niespełna dwa kwadranse, by strzelić dwa gole.

Dzieje się niesłychane, już dawno zapomniane - mecz na szczycie ligi hiszpańskiej zmienił obsadę. Co jeszcze bardziej niesłychane, z każdym tygodniem przybywa poszlak, by podejrzewać, że zamach na El Clásico może się udać. Oczywiście na chwilę. Im efektowniej buntownicy z Atlético zwyciężą, tym bardziej więksi ich rozbiorą. Jak dortmundzką Borussię, która pozwoliła sobie przez dwa lata drwić z Bayernu, więc monachijczycy skonfiskowali jej - to chyba najbardziej adekwatne słowo - obie najjaśniejsze gwiazdy (Götze i Lewandowski). Madrytczyków czeka to samo. Jeśli jednak doprowadzą misję do końca, aż po mistrzostwo Hiszpanii, zostawią kibicom bezcenne - dumę i emocje, które z czasem zastąpi legenda.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.