Primera Division. Noworoczny toast po hiszpańsku

Dla Realu Madryt kończy się rok bez trofeum. Dla Barcelony rok naznaczony klęską z Bayernem. Dla Atletico rok nadziei. Takie było minione 12 miesięcy na szczytach Primera Division.

Jeśli 13 stycznia spełnią się prognozy bukmacherów dotyczące Złotej Piłki, w Realu będzie choć jeden piłkarz zadowolony z tego, co dał mu rok 2013. Cristiano Ronaldo jest faworytem murowanym, w minionych 12 miesiącach wzbogacił się o 69 goli, ale ani jedno trofeum. Końcówka rządów Jose Mourinho na Santiago Bernabeu była nieustanną konwulsją, każda ze stron oczekiwała już tylko na jej zakończenie. Jak skłócone małżeństwo, które nie chce i nie potrafi ocenić kosztów wojny domowej.

Po ogłoszeniu rozwodu ulgę poczuli nawet ci, którzy obstawiają, że klub szybko zatęskni za twardą ręką Portugalczyka. Wiosna na Santiago Bernabeu naznaczona została konfliktami, przerywanymi incydentalnie prestiżowymi zwycięstwami nad Manchesterem United czy Barceloną. Mourinho wygrywał trudne bitwy, ale przegrał wszystkie wojny.

Przez trzy lata pracy "The Special One" przezwyciężył z "Królewskimi" fatum porażek w 1/8 finału Ligi Mistrzów, rozgrywek traktowanych w Madrycie wręcz obsesyjnie, czego prezes klubu nie ukrywa nawet w chwili składania świątecznych życzeń, lub wznoszenia noworocznych toastów. Magia otaczająca Mourinho została mocno nadwerężona przez Juergena Kloppa i Roberta Lewandowskiego, biorąc pod uwagę, jak skromnym rywalem w półfinale Champions League była dla Realu Borussia Dortmund. W dodatku po 45 minutach pojedynku na Signal Iduna Park goście mieli niezasłużony, ale fantastyczny remis 1-1. Trudno zrozumieć, w jaki sposób wygłodniała sukcesu drużyna gwiazd mogła wypuścić z rąk taki dar od losu? A jednak. Porażka z rywalem z Dortmundu powinna śnić się wszystkim do dziś, zarówno Mourinho spoglądającemu na nią z perspektywy Stamford Bridge, jak i piłkarzom, choć minęło pół roku. To było coś karygodnego z punktu widzenia ambicji Madrytu.

W letnim oknie transferowym Florentino Perez leczył kaca we właściwy dla siebie sposób. Znów bił rekordy wydatków, wyznaczając Carlo Ancelottiego do misji przemienienia najbogatszego klubu świata w firmę sukcesu sportowego, z firmy, w której na sukces na boisku notorycznie się tylko zanosi. Ronaldo przedłużył kontrakt, wygrano bitwę o Garetha Bale'a, madrycki gwiazdozbiór znów urósł w siłę, nie sposób więc sobie wyobrazić, by Złota Piłka była czymkolwiek więcej niż trofeum pocieszenia. Madryt czeka 12 lat na "La Decima", i jeśli nie zamierza ocierać się o śmieszność, musi się spieszyć.

Bawarski nokaut tiki-taki

Tak jak w stolicy, tak i w Barcelonie uczucie bólu, który pozostawia 2013 rok związane jest z rywalizacją międzynarodową. W lidze drużyna wyrównała rekord wszech czasów, fani puściliby zapewne w niepamięć porażki w bezpośrednich meczach z Realem, gdyby w półfinale Champions League nie stało się coś tak traumatycznego, jak się stało. Będący wzorcem zespół padł pod nokautującymi ciosami Bawarczyków, którzy wbrew Mourinho dowiedli światu, że na tiki-takę nie trzeba już szukać wyrafinowanych sposobów. Wystarczy ruszyć do przodu, by po brawurowej wymianie ciosów cieszyć się zwycięstwem pokaźnych rozmiarów.

Tuż po klęsce 0-7 krewki Gerad Pique nawoływał do rewolucji w zespole. Skończyła się ona transferem Neymara i wymuszoną zmianą szkoleniowca na skutek nawrotu choroby Tito Vilanovy. Gerardo Martino ma szukać nowych dróg rozwiązywania problemów na boisku, a przede wszystkim zadbać, by w końcówce sezonu, gdy dojdzie do ostatecznych rozstrzygnięć, gwiazdy zdolne były biegać, a nie tylko chodzić. Tyle że te decydujące chwile mogą nadejść już w lutym, los nie był szczęśliwy dla Barcy, za rywala w 1/8 finału wyznaczył jej Manchester City. Trwająca sześć lat passa, podczas której Katalończycy docierali co najmniej do czwórki najlepszych na kontynencie, jest zagrożona. Wstrząs, jaki Barca przeżyła z Bayernem, ma jedną zaletę, nie da się go traktować jako przypadku, czy nieszczęśliwego zrządzenia losu. Albo Katalończycy się podniosą mocniejsi, albo rewolucja ich jednak nie ominie.

Atletico idzie swoją drogą

Największym wygranym 2013 roku w Primera Division jest Atletico Madryt. Dwa zwycięstwa na Santiago Bernabeu (w finale Pucharu Króla i w lidze) to wydarzenia wręcz historyczne. Diego Simeone stworzył kolektyw, ale i wylansował gwiazdy, ma to znaczenie podwójne, bo klub z Vicente Calderon tonie w długach, jak większość ligi hiszpańskiej. Gra nie idzie o jedno, czy dwa kolejne trofea, tak jak w Realu i Barcy, ale odkrycie drogi, którą mogliby podążać biedniejsi rywale dwójki kolosów, by obronić ligę przed modelem szkockim (oczywiście sprzed degradacji Rangers).

Siła, upór, determinacja, a może przede wszystkim inteligencja Argentyńczyka są modelowe. W Hiszpanii jest zwykle tak, że w okresach dominacji Barcy reszta stara się upodobnić do niej, a w czasach prosperity "Królewskich" oni służą za punkt odniesienia. Simeone znalazł trzecią drogę, łamiąc stereotypy. Nie utożsamia kontroli nad piłką z kontrolą nad przeciwnikiem, nie dba o czas jej posiadania, ale perfekcję organizacji obrony i kontrataku. A więc wybiera model, który nazwalibyśmy niemieckim, gdyby Pep Guardiola nie wziął się za majstrowanie przy taktyce Bayernu.

Podyskutuj z autorem na jego blogu ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.