Do wielkiej kariery wybija się z tej samej trampoliny, co Klopp i Tuchel. Równie szybko, jeszcze bardziej zaskakująco, bo w samym środku największego klubowego kryzysu. Wciąż jest na początku drogi, z seniorami pracuje niecały rok, ale wydaje się idealną mieszanką najzdolniejszych niemieckich trenerów. Osiąga spektakularne wyniki - w poprzednim sezonie uciekł ze strefy spadkowej, choć nikt nie dawał mu na to szans, a w tym jest na piątym miejscu w Bundeslidze. - Widziałem, jak Klopp zarządza drużyną, jaki jest pewny siebie i jaki ma autorytet. Widziałem, jak Tuchel organizuje tydzień intensywnych treningów i co mówi zespołowi. Pamiętam ich treningi i założenia taktyczne. Obaj są ludźmi o wyjątkowej charyzmie. Lubicie te szufladki, że Tuchel to taktyczny maniak i kujon, a Klopp naturalny lider. To za proste. Obaj są zdecydowanie bardziej skomplikowani. Wyjątkowi - mówi Bo Svensson.
Gdy Svensson - solidny, choć nieco powolny środkowy obrońca - wybierał kolejny klub, patrzył przede wszystkim na trenera. I nawet mniej chodziło mu o to, żeby rozwijać swoje piłkarskie umiejętności, a bardziej podglądać, uczyć się i przygotowywać do zostania trenerem. Był piłkarzem, ale zachowywał się, jak młody trener na stażu. Zadawał pytania, kwestionował wiele pomysłów Kloppa i Tuchela, dociekał, a po treningach notował najważniejsze rzeczy. - Już wtedy powiedziałem mu, że może kiedyś zostać bardzo dobrym trenerem. Gdy już przekonałem go do swoich założeń, angażował się całkowicie, szedł za nimi w ogień - tak Thomas Tuchel wspominał współpracę z Bo Svenssonem.
- Bądź wierny sobie. Zostań taki, jaki jesteś - brzmiała najważniejsza rada, jakiej udzielił mu Klopp. Ale większość znajomych Svenssona widzi w nim podobieństwo do Tuchela. - Od razu dostrzegłem, że Thomas jest wyjątkowym trenerem i myśli o piłce w niestandardowy sposób. Czuć było jego wyjątkowość - wspominał Svensson w rozmowie z "Sueddeutche Zeitung". - Pamiętam mecz z Bayernem. Zawsze wyglądało to podobnie: trenerzy mówili nam o największych zaletach Bayernu, jego sile i kreślili taktykę, która miała ograniczyć jego atuty. Tuchel zaczął pokazywać jego braki. Mówił o naszym potencjale. Od pierwszych minut w Monachium naciskaliśmy, byliśmy odważni. Zadziałało, wygraliśmy, choć na początku, gdy zobaczyłem jego taktykę, pomyślałem, że sufit zawalił mu się na głowę - śmieje się Duńczyk.
- Nikogo nie naśladuję, choć byłbym głupcem, gdybym nie korzystał z doświadczeń z pracy z takimi trenerami - przyznał Svensson. W jego warsztacie mieszają się wpływy Kloppa, Tuchela i Red-Bulla. Mainz jest najsilniejsze, gdy nie ma piłki, ale zazwyczaj ma też pomysł, co zrobić po jej odzyskaniu. Agresja, pressingowe skoki i szybkie kontry - to znaki rozpoznawcze tego zespołu. - Klopp się przez lata zmienił, ewoluował. Tuchel odkąd opuścił Moguncję, trenował Neymara i Mbappe, dogadywał z oligarchami i szejkami, wygrał Ligę Mistrzów. Obaj są już innymi ludźmi, ale wciąż jest w nich trochę Mainz. Pewne cnoty tego klubu zostają na zawsze. Na przykład zasada, że każdy piłkarz przychodzący do klubu najpierw sam musi dać coś zespołowi, a dopiero później z niego indywidualnie czerpać. Nigdy nie może być na odwrót - twierdzi Svensson.
Telefon odebrał w wigilię, niedługo przed wieczerzą. Christian Heidel, dyrektor sportowy, wiedział, że to nie najlepsza pora na taką rozmowę, ale nie mógł czekać, bo jego Mainz szorowało po dnie Bundesligi, a w szatni siedziało kilkunastu zapatrzonych w siebie narcyzów, którzy gdzieś mieli polecenia trenerów i patrzyli tylko na to, by podczas meczów wpaść w oko skautom lepszych klubów. Co chwilę kłócili się z trenerami, w końcu w ramach strajku odmówili wyjścia na trening. Atmosfera była fatalna. W dodatku historia pokazywała, że po tak beznadziejnym początku sezonu, żaden zespół nie zdołał się utrzymać. Bo Svensson, pracujący wtedy w drugoligowym austriackim FC Liefering, będącym zapleczem dla zdolnej młodzieży Red-Bulla Salzburg, nie od razu zgodził się dowodzić misją ratunkową. - To nie były godziny namysłu, ale dni - przyznaje. Kochał klub, który miał objąć, ale ten klub zdobył tylko sześć punktów w czternastu meczach i powoli żegnał się z Bundesligą. Heidel wyliczył nawet, że Mainz żeby się utrzymać, w rundzie wiosennej musiałoby punktować jak drużyny walczące o europejskie puchary. A Svensson kalkulował, że spadek do 2. Bundesligi spali go już na początku trenerskiej kariery. Ale w okolicach Nowego Roku postanowił, że zaryzykuje.
W podobnym położeniu było wtedy Schalke - też do utrzymania potrzebowało cudu. Ale Schalke miało wspaniałą historię, zimą wzmocniło kadrę, ściągnęło doświadczonego trenera i chciało dać szczęściu szansę. Mainz - przeciwnie, wydawało godzić się ze spadkiem: sprzedawało najlepszych piłkarzy, by po pożegnaniu z Bundesligą nie zostać z ich dużymi kontraktami i wzięło trenera, który wcześniej pracował tylko z młodzieżą. Bo Svensson doskonale znał za to klub i klimat wokół niego. Spędził w Mainz ostatnie siedem lat piłkarskiej kariery. Skończył ją w 2014 r. wraz z odejściem Thomasa Tuchela i z dnia na dzień został asystentem jego następcy - Kaspera Hjulmanda, dzisiejszego selekcjonera Duńczyków. Przez następne cztery lata pracował w klubowej akademii, a później na półtora roku wyjechał do Salzburga, by pracować w akademii Red-Bulla. To od lat najlepszy trenerski uniwersytet, z którego trafili do Bundesligi m.in. Jesse Marsch, Marco Rose, Oliver Glasner czy Adi Huetter. Nie zmieniało to jednak faktu, że za karkołomną misję utrzymania Mainz miał odpowiadać trener, który nigdy nie trenował dorosłych piłkarzy.
- Zatrudnianie trenerów wymaga odwagi. Juergen Klopp w poniedziałek był naszym piłkarzem, a we wtorek został trenerem. Thomasa Tuchela wzięliśmy w miejsce Jorna Andersena, który wprowadził nas do Bundesligi. Zwolniliśmy go i powierzyliśmy drużynę trenerowi juniorów. Bo Svensson też nie miał doświadczenia, ale wiedzieliśmy, jak duży ma talent - mówił Christian Heidel, dyrektor sportowy, który zatrudniał tych trzech trenerów, w wywiadzie dla "Sport1".
- W drużynie było znacznie więcej jakości niż wskazywało na to miejsce w tabeli i dorobek punktowy. To właśnie powiedziałem moim piłkarzom pierwszego dnia: że są lepsi niż ich wyniki i muszą zacząć rzetelnie pracować. Od pierwszego dnia słyszeli ode mnie to samo: że nie zdobędziemy punktów, jeśli choć jeden z nich na chwilę odpuści. Nie uznaję przerw w futbolu. Nie ma czasu na odpoczynek, nie można na minutę się wyłączyć, nie można stracić zainteresowania piłką choćby na sekundę. Nieważne, ile mieliśmy akurat punktów: 6, 18 czy 36, w każdy mecz musieliśmy włożyć wszystkie nasze siły - opowiadał Bo Svensson w "Die Zeit".
To z jego strony próba wytłumaczenia niewytłumaczalnego: zdobycia 33 punktów w 20 kolejkach, ucieczki ze strefy spadkowej na 12. miejsce, odskoczenia Schalke na 23 punkty, rozegrania najlepszej rundy w historii klubu, ogrania Bayernu Monachium i RB Lipsk i punktowania wiosną na poziomie czołowych niemieckich drużyn. Gdyby stworzyć tabelę uwzględniającą tylko mecze od stycznia do końca sezonu, Mainz zajęłoby 5. miejsce. Wszystko przebiegło nadspodziewanie dobrze. Zastąpienie sprzedanych piłkarzy potrwało kilka tygodni, choć miało zająć kilka okien transferowych. Wdrożenie nowego ustawienia i taktyki miało potrwać kilka miesięcy, a wypaliło od razu. Svensson miał się otrzaskać z seniorską piłką i ewentualnie poprowadzić zespół również na zapleczu Bundesligi, a został trenerskim objawieniem ostatnich miesięcy w najwyższej niemieckiej lidze i wykręcił lepszą średnią punktową niż Klopp i Tuchel. 1,77 pkt na mecz wobec ich 1,51 oraz 1,43.
- Nie jestem magikiem - odpierał podejrzenia dziennikarzy. - Nie zrobiłem niczego specjalnego - przekonywał, gdy dopytywali o wykorzystywane przez niego metody. - Najważniejsza była energia i wiara, która wyszła od grupy - podkreślał Svensson. - Bo rzeczywiście czuje się wręcz zakłopotany, gdy przypisuje się ten sukces tylko jemu - zdradził w "Sport1" dyrektor Christian Heidel. Ale zasług Svenssona nie brakuje: trafił z zimowymi transferami Dominika Kohra i Danny’ego da Costy, zaufał młodemu Leandro Barreiro, którego znał z juniorskich drużyn i uczynił najważniejszą postacią w środku pola, reaktywował też Stefana Bella, który przez kontuzję nie grał półtora roku i wydawało się, że nie wróci już do poważnej piłki, a został liderem obrony Mainz. Od uszczelnienia defensywy Svensson zresztą zaczął: zmienił system na 3-5-2 i zespół zamiast tracić średnio 2,2 gola na mecz, tracił 1,2. Statystyka goli oczekiwanych rywali po przyjściu Duńczyka spadła z 1,9 do 1,3. Wahadłowi pomogli zabezpieczyć boki boiska. W 14 kolejkach poprzedniego sezonu Mainz straciło aż osiem goli po dośrodkowaniach, a w dwudziestu meczach ze Svenssonem na ławce tylko trzy. W tym sezonie gra w obronie jest największą zaletą Mainz. Cztery z pięciu meczów kończyło z czystym kontem.
Svensson nie potrzebował nawet roku, by jego nazwisko znalazło się w notesach prezesów i dyrektorów największych europejskich klubów. Trenerski talent Svenssona widać bowiem z kilometra, ale pora jeszcze zobaczyć, jak będzie spisywał się na spokojnych wodach. Wiele wskazuje jednak na to, że równie dobrze jak podczas zeszłosezonowego sztormu. Mainz nadal imponuje i po pięciu kolejkach Bundesligi zajmuje piąte miejsce. Wygrało z RB Lipsk, Greuther Fuerth i Hoffeheim, zremisowało z Freiburgiem i niespodziewanie przegrało z Bochum. Z dziesięcioma punktami jest tylko trzy punkty za Bayernem. W zeszłym sezonie Mainz dziesięć punktów miało dopiero po 18. kolejce. Nadzieje kibiców rosną. Niektórzy śnią już o europejskich pucharach, ale Svensson przestrzega: "pamiętajcie, gdzie byliśmy dziewięć miesięcy temu".