Kibice na całym świecie czekają na ten mecz, a może skończyć się obustronnym walkowerem

Rudi Assauer, były dyrektor Schalke, powiedział, że ludzie z Zagłębia Ruhry żyją dla tego meczu. Teraz nie mogą się go doczekać kibice na całym świecie. Oni cieszą się nawet bardziej niż Niemcy. Borussia Dortmund zagra z Schalke już w sobotę o 15.30.
Zobacz wideo

Ktoś w tym meczu będzie szukał utraconych dwa miesiące temu emocji. Ktoś inny optymizmu, że powoli świat odzyskuje porządek. Działacze innych lig nadziei, że da się wrócić do gry już teraz. Panowie z Bundesligi oglądalności, jakiej jeszcze nie mieli. Prezesi klubów pieniędzy z kontraktów. Niemcy potwierdzenia, że zaplanowali wszystko najlepiej i najszybciej. Szefowie DFL, autorzy planu wznowienia rozgrywek, dowodów, że wszyscy przestrzegają spisanych zasad. Kibice Borussii - jak zwykle - upokorzenia Schalke. Kibice Schalke - wiadomo - upokorzenia Borussii na jej pustym stadionie. 

Ale prawdopodobnie będą też kibice, którzy stwierdzą, że futbol bez nich na stadionie nie ma sensu. Już teraz namawiają się, żeby przerywać mecze. Powrót piłki niesie więc i radość, i strach. Przede wszystkim, przed zakażeniem jednego z zawodników, które może rozpocząć lawinę kolejnych i ostatecznie zakpić ze starannie spisanego planu na dogranie sezonu. Ale jest też obawa przed tymi kibicami, którzy uważają, że powrót bez nich to komercja i skok na kasę. Gardzą tym i odwołują się do szlachetniejszych wartości futbolu. Chcą więc pojawiać się pod stadionami, bo nowe przepisy zakładają, że ta drużyna, której kibice się zgromadzą, zostanie ukarana walkowerem. Żeby jednak nie zaszkodzić swojemu klubowi, a jedynie zagrać na nosie ligowym władzom, chcą dogadać się z rywalami i stawić się w równej liczbie. Wtedy walkower powinien być - ich zdaniem - obustronny. NIewykluczone, że w tej kwestii dogadają się nawet kibice BVB i Schalke.

Pies ugryzł obrońcę Schalke i zaczęła się najciekawsza rywalizacja w Niemczech

Nie dzieli ich ani religia, ani poglądy polityczne, ani status materialny, ani pochodzenie. Ich stadiony dzieli za to tylko trzydzieści kilometrów. Za mało, by był spokój. W regionie może rządzić tylko jeden. I o to jest ta walka. Podobno rozpoczęła się już na początku XX wieku w kopalniach, gdy górnicy z Gelsenkirchen rywalizowali z tymi z Dortmundu, kto wydobędzie więcej węgla. Później naturalnie przeniosła się na boiska. Ale dopiero w latach 60. mecze Schalke z Borussią przybrały znaną dziś formę. Ochrzczone "matką wszystkich derbów", wciąż są najważniejszym meczem w Niemczech, mimo że w Bayernie więcej gwiazd niż w Borussii, a ostatnio w Lipsku gra się o wyższe cele niż w Gelsenkirchen. To ten mecz najlepiej przypomina o robotniczych korzeniach futbolu i dzieli mieszkańców leżących blisko siebie miast. 

Lata 60. były trudne dla robotników z Zagłębia Ruhry. Kopalnie i huty zamykały się jedna po drugiej - tylko w 1963 pracę z tego powodu straciło ponad 10 tys. ludzi. Wtedy jeszcze ważniejsza stała się dla nich identyfikacja z klubem, bo chociaż pracowali już w innych zawodach, to wciąż czuli się górnikami lub hutnikami. Nie byli już związani z żadną kopalnią, ale łączył ich klub. Borussia albo Schalke. Jedni zazdrościli pracy drugim. Że akurat ich kopalnie czy huty wciąż działały. Oczywiście doszukiwano się przy tym spisków, że ten, który zdecydował o zamknięciu fabryki w Dortmundzie, chodzi na mecze Schalke.

Poza tym, obu klubom szło tak marnie, że broniły się przed spadkiem. Kibice zaczęli więc szukali pikanterii w bezpośrednich meczach. Napięcie rosło, a wisienką na torcie był mecz z 6 września 1969. Na stary stadion Borussii sprzedano 40 tys. biletów, ale jakoś przedostało się jeszcze kilka tysięcy bez wejściówek. Na trybunach zabrakło miejsc, więc ludzie stali gęsto wzdłuż linii, ledwie kilka metrów od boiska. Gospodarze wymieszani z gośćmi. Kibice Schalke nie wytrzymali w 37. minucie, gdy Hans Pirkner dał im prowadzenie. Wbiegli na boisko, by cieszyć się razem z zespołem. Ściskali wszystkich piłkarzy. Przerwali mecz na kilka minut. Zamieszanie było olbrzymie, ludzie byli wszędzie. Biegali w różnych kierunkach jak oszalali. Policjanci chcąc przywrócić porządek weszli w tłum razem z owczarkami niemieckimi na smyczach.

- Nagle poczułem okropny ból. Odwróciłem się i zobaczyłem, że wielki pies gryzie mnie w tyłek - to relacja Friedela Rauscha, obrońcy Schalke. Psy rzucały się bowiem na kogo popadnie. Nie odróżniały kibiców od piłkarzy, więc poza obrońcą oberwał jeszcze jego kolega - Gerd Neuser. Takim kosztem udało się zaprowadzić spokój i wznowić mecz. - Nie było wtedy zmian, więc musiałem wytrzymać do końca. Dostałem od razu zastrzyk przeciwko wściekliźnie, ranę owinięto mi bandażem i jakoś dograłem ten mecz. Później Borussia w ramach przeprosin wypłaciła mi 300 marek i wręczyła kwiaty. W tamtych czasach to było mnóstwo pieniędzy - opowiadał po latach "Die Welt".

Mecz skończył się remisem 1:1, Rausch przez kilka nocy spał ponoć na brzuchu, a bliznę po ugryzieniu ma do dzisiaj. Blitz, który go ugryzł był czczony przez kibiców BVB, natomiast władze klubu sugerowały, że nie był psem policyjnym oddelegowanym na to spotkanie, a jeden z kibiców, który nielegalnie wszedł na stadion, wziął go ze sobą. Sprawy nie udało się wyjaśnić, ale żeby więcej do takiej sytuacji już nie doszło, władze wprowadziły nowe zasady: od tamtej pory psy policyjne podczas meczów musiały być w kagańcach, a kibice za ogrodzeniem. Koniecznie goście odseparowani od gospodarzy.

Cztery miesiące później odbył się rewanż, a prezes Schalke Gunter Sieber, postanowił odpłacić się pięknym za nadobne i sprowadził na ten mecz cztery młode lwy. Wypożyczył je z zoo i kazał trzymać na łańcuchach w narożnikach boiska. Trochę w ramach zemsty za tamto ugryzienie, ale też dla żartu i żeby odwołać się do kibicowskiej piosenki "kim są pasterze z Dortmundu, dla nas lwów Schalke". Piłkarze Borussii mówili później, że z lwami przy boisku czuli się niepewnie. Tak Revierderby pokazały zęby.

Ciosy trafione i poniżej pasa 

Rywalizacja Schalke z Borussią, choć pełna uszczypliwości, wzajemnych docinek, opiera się na wzajemnym szacunku. Oba kluby wielokrotnie pomagały sobie finansowo. Najsłynniejszy jest bodaj przypadek z 1974 roku, gdy zadłużona po spadku z Bundesligi Borussia otwierała zbudowany na mistrzostwa świata Westfalenstadion. Na mecz otwarcia zaprosiła piłkarzy Schalke, a oni zgodzili się zagrać za darmo i jeszcze oddać gospodarzom wszystkie zyski z biletów. Gdy w 2001 roku Schalke otwierało swój stadion, też zaprosiło Borussię, a ta - po dżentelmeńsku - również zagrała za darmo. 

- Jeżeli jest się piłkarzem Schalke lub Borussii, to zna się historię i tradycję tych spotkań. Zawsze pojawia się dreszczyk emocji. Do tego meczu odlicza się dni. Media pomagają budować napięcie. W tygodniu poprzedzającym to spotkanie kibice odwiedzają drużynę na treningach i dodatkowo motywują. Na ostatni trening przychodzą ultrasi z racami i pieśnią na ustach. Chcą zapewnić taki ostatni bodziec motywacyjny. Nie zgodzę się jednak, że między klubami istnieje wrogość. Oczywiście, jest rywalizacja, są dodatkowe emocje, ale nie wrogość. Ja tego tak nie postrzegam. Kibice normalnie ze sobą żyją, chodzą razem do pracy, mieszają się w mieście, rozmawiają o tym, co się działo na boisku - tłumaczy Sport.pl Tomasz Wałdoch, były piłkarz Schalke, a obecnie asystent trenera klubowych rezerw.

Wśród wielu wyprowadzonych ciosów zdarzały się jednak takie poniżej pasa. I tak na przykład kibice Schalke wywiesili w kwietniu 2019 roku transparent "Wolność dla Siergieja W. ", czyli człowieka, który przeprowadził zamach na autobus Borussii, gdy zespół jechał na mecz Ligi Mistrzów z Monaco. Innym razem, przed meczem u siebie wysmarowali świńską krwią wejście na sektor gości. Z kolei kibice z Dortmundu w latach 80. i 90. śpiewali, by "puścić pociąg z Gelsenkirchen do Auschwitz". O wszystkich skradzionych i podpalonych flagach, nie ma nawet sensu pisać. Kevin Grosskreutz, były zawodnik BVB, przed derbami zwykł powtarzać, że nie chce tylko wygrać, ale wręcz upokorzyć i pogrążyć rywali. Kiedyś powiedział nawet, że gdyby jego syn kibicował Schalke, oddałby go do domu dziecka.

Były też uderzenia celne i widowiskowe. Kibice Borussii lubią wracać do tego, że Schalke nigdy nie wygrało Bundesligi. Ostatnie mistrzostwo Niemiec ma bowiem za 1958 rok, a Bundesligę zawiązano cztery lata później. Któregoś razu wynajęli samolot, by przeleciał nad stadionem z przyczepionym banerem "Schalke. Życie długie, a w waszych rękach żadnej patery". Historia ma o tyle słodki smak, że w maju 2007 roku, gdy zespół z Gelsenkirchen był najbliżej triumfu, nogę na podłożyła mu sama Borussia. W przedostatniej kolejce niespodziewanie wygrała 2:0, a jednego z goli strzelił Euzebiusz Smolarek. Dzięki temu VfB Stuttgat przeskoczył Schalke w tabeli, w ostatniej kolejce nie stracił punktów i to on zdobył mistrzostwo.

Z kolei piłkarze Schalke najchętniej wracają do zwycięstwa z 2001 roku, gdy w Dortmundzie rozbili Borussię aż 4:0. - Dla Borussii przegrać u siebie czterema bramkami było czymś upokarzającym. Tego meczu nie zapomnę. Po czwartym golu stadion zastygł. Osiemdziesiąt tysięcy kibiców zamilkło. Coś niesamowitego. Przytłaczająca cisza. No i ta radość po meczu z naszymi kibicami... Coś pięknego - wspomina Wałdoch.

Revierderby - gwarancja emocji 

Juergen Klopp opowiadając o najlepszych meczach jego drużyn, lubi wracać do derbów z 2008 roku. Dopiero co przejął Borussię, to były jego pierwsze Revierderby, a po 54 minutach przegrywał 0:3. Wprowadził na boisko Alexandra Freia, ruszył do szalonego ataku, pobudził 80 tysięcy kibiców i dokonał niemożliwego. W nieco ponad dwadzieścia minut Borussia wbiła Schalke trzy bramki i zremisowała przegrany mecz. Frei najpierw asystował, a później strzelił dwa gole.

Swój niesamowity powrót mieli też piłkarze Schalke, gdy dwa i pół roku temu, po 25 minutach dostawali 0:4. Mało tego, wydawało się, że Borussia zaraz strzeli kolejne gole i rzuci się na rekord najwyższej wygranej. Trener Domenico Tedesco już w 33. minucie zmienił dwóch piłkarzy. Kolejnego w przerwie. Po godzinie gry wynik był jednak taki sam. Nic nie zwiastowało sensacji. Pierwszego gola dla Schalke strzelił w 62. minucie Guido Burgstaller, kolejnego - cztery minuty później - Amine Harit. Wciąż jednak zwycięstwo gospodarzy nie wydawało się specjalnie zagrożone. W 86. minucie do siatki trafił Daniel Caligiuri, a w 94. po dośrodkowaniu z rzutu rożnego na 4:4 wyrównał Naldo. Znów stadion zamilkł.

Przypomniało to rok 1997. Wówczas po dośrodkowaniu z tego samego narożnika, na tę samą bramkę, również głową, uderzył Jens Lehmann, bramkarz Schalke. To był jego ostatni sezon przed odejściem do Milanu. Jego zespół przegrywał 1:2, miał rzut rożny w ostatniej minucie, więc rzucił wszystkich w pole karne. Piłka spadła na jego głowę. Trafił. Jako pierwszy bramkarz w historii Bundesligi strzelił gola z gry. Dla kibiców był królem. Ich Jensem. Ale rok później grał już w Borussii. Był Judaszem, najgorszym zdrajcą.

"Made in Germany" 

To będą 156. Revierderby. Absolutnie wyjątkowe, bo grane w ciszy, strachu przed koronawirusem i jednocześnie z chęcią pokazania, że można z tą zarazą wygrać. Uniknąć zakażenia stosując się do wszystkich zasad spisanych w pięćdziesięciostronicowym podręczniku. Niemcy mogą dodać odwagi innym ligom. Albo odebrać nadzieję, jeśli im nie wyjdzie. Wszystko w ich rękach.

- Jesteśmy pierwszą wielką ligą na świecie, która wraca do gry. Na razie jedyną, więc z wydarzeń sportowych dostępnych na żywo będziemy transmitowani tylko my. Spodziewam się, że przed telewizorami usiądzie ponad miliard kibiców - mówił Karl-Heinz Rummenigge, szef Bayernu Monachium, w rozmowie z "Bildem". I choć z liczbami pewnie się zagalopował, to co do jednego miał rację - Niemcy stoją przed sporą szansą. - Nie chodzi tylko o futbol. Możemy zareklamować niemiecką politykę, która umożliwiła nam tak szybki powrót. Kiedyś "Made in Germany" wiele znaczyło, było marką samą w sobie. W ostatnich latach to się trochę zmieniło, ale teraz możemy do tego wrócić - stwierdził.

I choć wciąż trudno skupić się jedynie na futbolu, to skoro wreszcie jest do tego okazja, musimy z niej skorzystać. Sezon zatrzymał się na 25. kolejce. Borussia jest wiceliderem i traci do Bayernu cztery punkty. Schalke zajmuje szóste miejsce, ma czternaście punktów mniej od największego rywala. Do pierwszego meczu obie drużyny podchodzą z problemami kadrowymi. - Axel Witsel i Emre Can na pewno nie zagrają w najbliższym meczu - poinformował na konferencji prasowej Lucien Favre, trener BVB. Obaj są środkowymi pomocnikami, odpowiadającymi za zapewnienie drużynie odpowiedniego balansu. Poza kadrą znaleźli się też Marco Reus, Dan-Axel Zagadou i Nico Schulz. Favre dodał jednak, że mimo skoszarowania wszystkich piłkarzy od kilku dni w hotelu, atmosfera w drużynie jest bardzo dobra.

- Ozan Kabak od tygodnia trenuje wraz z całym zespołem, ale jest jeszcze za wcześnie, aby wrócił do gry. Chcemy mu dać jeszcze tydzień. Omar Mascarell i Benjamin Stambouli nadal nie trenują w grupie - powiedział z kolei David Wagner, trener Schalke.

Wychodząc na pierwszy mecz po wznowieniu rozgrywek, piłkarze BVB pokonają dwanaście schodów. Ich rywale - jeden więcej. Signal Iduna Park zaprojektowano tak, by trzynaście schodów przynosiło pecha gościom. Szczególnie gościom z Gelsenkirchen.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.