W Niemczech oburzenie ludzi na wznowienie Bundesligi. Mogą nie dograć sezonu

- Wszyscy się boją meczu Borussia - Schalke. Są apele do kibiców, żeby tylko nie próbowali zrobić zbiorowiska pod stadionem - mówi mieszkający w Niemczech Marek Leśniak. W sobotę sezon wznawia Bundesliga. Były reprezentant Polski debiutował w niej w 1988 roku. W rozmowie ze Sport.pl nie tylko przepowiada, co w najbliższych tygodniach zrobią Robert Lewandowski i Krzysztof Piątek, ale też wspomina jak transfer do Leverkusen załatwiał mu Aleksander Kwaśniewski.

Łukasz Jachimiak: Część niemieckich mediów przed wznowieniem Bundesligi zastanawia się czy w dziewięciu kolejkach Robert Lewandowski może strzelić 15 bramek i wyrównać rekord 40 goli w sezonie należący do Gerda Muellera. "Bild" twierdzi, że to nie jest niemożliwe dla polskiej maszyny. A Pan?

Marek Leśniak: Cristiano Ronaldo potrafił w Champions League strzelić 17 bramek w 11 meczach, więc i Robert może strzelić 15 w dziewięciu kolejkach. Wszystko zależy od tego, jak Bayern zacznie tę końcówkę sezonu. Ponowny start po dwóch miesiącach przerwy to wielka niewiadoma. Nie było treningów, nie było sparingów, trzeba od razu walczyć o punkty. Będą niespodzianki.

Zobacz wideo Top 5 goli Roberta Lewandowskiego w sezonie 19/20 [ELEVEN SPORTS]

To znaczy, że Bundesliga może mieć sensacyjnego mistrza?

- Monachium wkrótce zagra w Dortmundzie. I z czterech punktów przewagi może się zrobić tylko jeden. Ale pewnie, że Bayern może też tam pojechać, wygrać i odjechać w tabeli. Wtedy emocje szybko się skończą.

Zwłaszcza że to nie będzie taki wyjazd do Dortmundu jak zawsze. Borussia u siebie jest przecież szczególnie groźna dzięki najlepszej publice w Niemczech.

- Dlaczego najlepszej?

Na pewno najliczniejszej. A często pojawiają się opinie, że również najbardziej oddanej drużynie.

- Najwięcej widzów tam przychodzi, okej. Ale tylko dlatego, że Borussia ma największy stadion. Tam zawsze jest 81 tysięcy ludzi, ale gdyby Bayern miał stadion na 90, a nie 75 tysięcy, to też by sprzedał bilety na wszystkie miejsca. Tak samo Schalke ma 62 tysiące kibiców na trybunach, a nie więcej, bo więcej się nie zmieści. W Niemczech ludzie kochają piłkę wszędzie, nie tylko w Dortmundzie. Przecież na Hamburgu na drugiej lidze co mecz jest po 60 tysięcy widzów. A teraz ci wszyscy kibice muszą zostać w domach. I to im się nie podoba.

Jest obawa czy kibice nie urządzą jakiegoś protestu?

- Tak, wszyscy się boją sobotniego meczu Borussia - Schalke. Są apele do kibiców obu drużyn, żeby tylko nie próbowali zrobić zbiorowiska pod stadionem. To są sąsiedzkie miasta, między stadionami jest tylko 30 kilometrów. Gdyby jedni i drudzy przyszli pod stadion Borussii, gdzie będzie rozgrywany mecz, albo gdyby się zebrali gdzieś w centrum jednego czy drugiego miasta, to konsekwencje mogłyby być bardzo poważne.

Wtedy mogłoby się okazać, że Bundesliga jednak nie dogra sezonu?

- Mogłoby nawet i tak być. Naprawdę w takiej sytuacji władze mogłyby uznać, że piłka oznacza za duże ryzyko. Nastroje są słabe. Większość ludzi uważa, że trudno będzie oglądać mecze rozgrywane przy absolutnie pustych trybunach, że to nie Bundesliga. I że skoro nie można będzie posłuchać i popatrzeć, jak żyje stadion, to może lepiej będzie wyciszyć komentatora i włączyć sobie do meczu jakąś muzykę.

Może to narzekanie na wyrost? Fani piłki są chyba tak wygłodniali, że jednak będą oglądać, a nie narzekać. Zresztą, pamiętam, że mecz Legii z Realem Madryt przy pustych trybunach dało się oglądać.

- Bo to był mecz Legia - Real, w Lidze Mistrzów. A proszę pomyśleć co by było, gdyby to był mecz Legii z powiedzmy Żalgirisem Wilno w eliminacjach pucharów. Wtedy brak publiczności byłby w takiej transmisji nie do zniesienia.

To dlatego Bundesliga jednak nie wznawia się meczem Fortuna Duesseldorf - Paderborn, tylko na powitanie daje nam klasyk Borussia - Schalke?

- Możliwe. Chociaż bardziej chodzi o decyzję, że nie będzie żadnych meczów w piątek. Dziwi mnie tylko po co ten poniedziałkowy termin. Lepiej byłoby spakować kolejkę w dwa dni - sobotę i niedzielę - i tak spróbować jak najszybciej dograć sezon. Generalnie to my trzymajmy kciuki, żeby się udało. Zagrożeń jest sporo. Jeśli w najbliższych dniach będzie kilka pozytywnych wyników testów na koronawirusa wśród piłkarzy, to może być duża presja, żeby jednak odpuścić i dopiero jesienią ruszyć z nowym sezonem. A jeśli się uda dograć tę końcówkę, to i tak droga do powrotu do normalności będzie długa. Trzeba się spodziewać, że i następny sezon będzie grany bez kibiców. Przynajmniej do końca bieżącego roku.

Zawsze pozytywnie mówi Pan o Lewandowskim, a jak się Panu podoba Krzysztof Piątek w Hercie Berlin?

- Lewandowski jest jednym z najlepszych polskich piłkarzy w historii i teraz jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Wiemy, że zawsze jest przygotowany, że świetnie pracuje, ale jestem bardzo ciekaw, jak zareaguje na aż tak długi i dziwny czas bez grania i bez treningów z zespołem. Pewnie sobie poradzi. Spodziewam się, że teraz będą wychodziły umiejętności pojedynczych piłkarzy. I dlatego Bayern, Borussia czy Lipsk będą miały większą przewagę nad rywalami niż to było przed pandemią. Bo teraz rywale nie nadrobią przygotowaniem fizycznym.

A co z Piątkiem?

- Cieszyłem się, kiedy trafił do Herthy, bo kolejny Polak pojawił się w Bundeslidze. Ale on do Herthy nie pasuje. Jest zawodnikiem, który najlepiej czuje się w polu karnym, a Hertha jest w stanie tylko z trzema-czterema zespołami prowadzić grę. Reszta drużyn jest od niej lepsza, więc w większości meczów Hertha się cofa, nie kreuje sytuacji. Może nowy trener zmieni trochę styl gry. Ale na razie to Hertha ma niestety poważniejsze problemy.

Myśli Pan o niedawnym zamieszaniu z Juergen Klinsmannem czy bardziej o wygłupie Salomona Kalou?

- O Kalou. Okazało się, że to po prostu głupek. I cała Hertha jest w Niemczech krytykowana. Dostaje się wszystkim piłkarzom za to, że nie zdają sobie sprawy z tego, co się na świecie dzieje, że żyją w jakiejś swojej bańce i się kompletnie nie interesują tym, że zwykli ludzie w Niemczech nie mają pracy i się martwią co będzie za miesiąc czy dwa. I tak szczęście, że to Kalou nagrał ten głupi film, a nie jakiś piłkarz z Monachium albo Dortmundu, bo wtedy sprawa byłaby jeszcze mocniej komentowana.

Pan sobie radzi w pandemii?

- Jakoś muszę. Cały czas prowadzę swoją firmę ogrodniczą. Małą, zatrudniam dwóch pracowników. Jest gorzej niż było, bo teraz dużo ludzi pracuje z domu. Ludzie mają więcej wolnego i sami robią to, co kiedyś mi zlecali. Jeszcze bardzo nie narzekam, bo pracuję, chociaż zajęć mam na trzy dni w tygodniu, a nie na pięć. Gorzej jest z piłką na niższym poziomie. Ze swoim klubem z Frielingsdorf pod Koeln, z ligi regionalnej, czekamy co będzie. Bundesligę i 2. Bundesligę stać na grę w trakcie pandemii, tam są pieniądze na testy, na izolowanie zawodników. Niżej takich rzeczy już nie ma za co zrobić. Z chłopakami na treningu nie widziałem się od dwóch miesięcy. Prowadzę ich telefonicznie. Mam nadzieję, że wkrótce się przekonam, że nadal wszyscy są fit. To młodzi chłopcy, najstarsi mają po 25 lat, więc nie ma problemu. Zresztą, oni wszyscy są z tej mieścinki mającej cztery tysiące mieszkańców i są drużynie bardzo oddani. Ligowi rywale nam tego zazdroszczą. I jeszcze tego, że na każdym meczu jest u nas 400-500 widzów. Szkoda, że nieprędko taka piłka wróci.

Bardziej tęskni Pan za taką piłką niż za tą wielką?

- Chyba tak. Bo ona jest czysta, dla zabawy, z pasji. A Bundesliga grana na siłę, bez ludzi, to naprawdę nie będzie to samo. Ale mimo wszystko fajnie, że wraca. Wiadomo, że chętnie się poczyta i porozmawia o piłce po miesiącach śledzenia tylko raportów o koronawirusie i doniesień jak na to wszystko reagują rządzący nami politycy.

Kiedy w 1988 roku przyjechał Pan do Bundesligi, to przypominała bardziej siebie dzisiejszą czy raczej dzisiejsze ligi regionalne?

- Na pewno już wtedy była świetnie zorganizowana. Ale piłkarze byli bliżej ludzi. Zarabialiśmy tyle, że nikt z mojego pokolenia nie był w stanie się ustawić na całe życie, a teraz przeciętny zawodnik spokojnie to zrobi, jeśli tylko chce.

W tym 1988 roku w czerwcu Rinus Michels poprowadził Holandię do mistrzostwa Europy, a w lipcu prowadził Pana w Bayerze Leverkusen. Jaki był trener stulecia FIFA, który stworzył takie gwiazdy jak Cruijff, Van Basten czy Gullit?

- To najlepszy trener, z jakim pracowałem. Drugim najlepszym był Gilbert Gress, który mnie prowadził w Szwajcarii. Ale Michels zdecydowanie przewyższał wszystkich.

Michels w Niemczech, a w Polsce Leszek Jezierski. Jako rodzaju to był przeskok? Od kata do kogo?

- Michels to wielki, wybitny szkoleniowiec. Człowiek, który miał w sobie coś wyjątkowego. Od niego biła jakaś aura. O, wiem: jak on coś powiedział, to człowiek sobie myślał, że ma rację, chociaż gdyby to samo powiedział ktoś inny, to by się człowiek na pewno nie zgodził. Z Michelsem było tak, że nawet często myślałem "to nie jest to, co ja bym chciał", a jednocześnie dodawałem "ale zrobię tak, jak on mówi, bo on na pewno wie lepiej niż ja". Rzadko się takich ludzi spotyka. Niestety, nie prowadził mnie długo. Grali u niego ci którzy najlepiej trenowali i byli w formie. Ale w Leverkusen pół roku to funkcjonowało i w końcu starsi piłkarze się zbuntowali. Nie mogli przeżyć, że nie zagrali w kilku kolejnych meczach, zaczęli chodzić do szefów klubu, protestować, robić podchody i Michels musiał odejść. A Jezierski? Wcale nie był ostry. To gadanie głupot. Michels był ostry. A najostrzejszym, najmocniej dokręcającym śrubę trenerem w mojej karierze był Werner Lorant, którego spotkałem w TSV 1860 Monachium. To był prawdziwy kat. Bo u Michelsa na treningach pracowało się bardzo, bardzo mocno, jego zajęcia były mordercze, choć krótkie, a przede wszystkim zawsze robione z głową. Potrafił przerwać, dać piłkarzom kilka minut, żeby porobili na boisku to, co chcą i dopiero wrócić do planu. Michels czuł sytuację. Swoje zawsze zrobił, ale nie tak, żeby piłkarzy zgnoić. A u Loranta się nie liczyło czy ktoś był zmęczony, czy padał. On zawsze gonił, musiał pokazywać, że jest bezlitosny.

To chyba tak samo jak Jezierski. Pana koledzy z Pogoni Szczecin pewnie się zdziwią, jeśli przeczytają, że wcale nie był ostry.

- A jakie legendy o Jezierskim krążą?

Pamiętam, że któremuś z zawodników, bodajże Kazimierzowi Sokołowskiemu, młotkiem rozbijał gips na nodze i kazał trenować.

- To wszystko było w żartach! Jezierski to był taki człowiek, który dużo krzyczał, ale nie był groźny. My wtedy w Szczecinie mieliśmy bardzo dobry zespół, a Jezierski był bardziej trenerem-kolegą. Przynajmniej dla mnie. Ja go nigdy nie będę wspominał jako kata, nie pamiętam, żeby kogoś do czegoś zmuszał. Zawsze z nim i z całym zespołem Pogoni czułem się świetnie.

W Pogoni była atmosfera, ale była też bieda i dlatego postanowił Pan chwytać szansę na wyjazd do Niemiec?

- Miałem 18 czy 19 lat, jak w autokarze Pogoni świętej pamięci Marek Ostrowski oparł się o szybę, a szyba wypadła i się stłukła. Bywało ekstremalnie, ale człowiek się wtedy nad takimi rzeczami nie zatrzymywał, nie zastanawiał i nie narzekał. Bo przecież normalni ludzie w tamtych czasach mieli 10 razy gorzej od nas i też żyli. A że autobusem takim, a nie innym jeździliśmy? Zwykli ludzie do swojej pracy po pięć czy sześć kilometrów chodzili na pieszo. My się wtedy trzymaliśmy ziemi, nie odlatywaliśmy jak teraz Kalou.

Ale po przenosinach do Leverkusen pewnie trudno było nie odlecieć?

- No był szok. Wielki. Organizacja klubu, sprzęt do treningów, sztab ludzi przy zespole, a nie jeden człowiek - to były ogromne różnice. Pamiętam jak po pierwszym treningu zdjąłem buty i zacząłem czyścić, a cała szatnia w śmiech. "Co robisz? Odstaw to, przecież zaraz przyjdzie gościu i się tym zajmie" - mówili, a ja nie wiedziałem czy ze mnie nie żartują. Powiedziałem "Dobra, odstawię", ale idąc na popołudniowy trening wcale nie byłem pewny, że buty czekają wyczyszczone. Z dnia na dzień znalazłem się w innym świecie. Otoczka meczów, stadiony z zupełnie innej bajki, codzienne życie w rozwiniętym kraju, jaki wcześniej znałem tylko jako gość na wyjazdach swoich drużyn - do wielu rzeczy trzeba było się przyzwyczaić.

Ze zgrupowania kadry olimpijskiej w Danii uciekał Pan do Leverkusen przede wszystkim dla życia w lepszym świecie, dla pieniędzy o jakich w polskiej piłce nawet się nie marzyło czy jeszcze bardziej po możliwość rozwinięcia się w zespole, który wygrywał wtedy Pucharu UEFA?

- Ja do Leverkusen pojechałem tego dnia, którego Bayer zdobywał Puchar UEFA. A w ogóle to dobrze, że pan pyta o moje motywy i miło, że robi pan to inaczej niż robili ludzie przez lata. Ile ja się nasłuchałem, że mi odbiło, że woda sodowa mi do głowy uderzyła, że uciekłem i zdradziłem kraj. Przecież wcale tak nie było. Przede mną wielu piłkarzy w Niemczech zostało czy do nich uciekło.

Choćby w Leverkusen czekał na Pana Andrzej Buncol.

- Tak, choćby Andrzej. Akurat Andrzej miał o tyle lepiej, że wyjechał jako starszy zawodnik, puszczono go za zasługi. Jeśli dobrze pamiętam, to wtedy można było wyjechać mając 28 lat. Ja na swój krok się zdecydowałem mając 24 lata. Niech pan zauważy, że za miesiąc czy za dwa już otworzyli granice dla wszystkich piłkarzy, bo się bali, że nie będą w stanie ich zatrzymać. Dziękuję ludziom, którzy mi pomogli, żebym w tych Niemczech zagrał, żeby doszło do transferu. A pomagał między innymi późniejszy prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski, który wtedy był szefem polskiego sportu [prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego]. Znaleźli się ludzie, którzy zauważyli, że nawet jeśli Leśniaka ukatrupią, to inni i tak będą uciekali, bo to za duża szansa, żeby nie spróbować. Moją sprawę załatwiono tak, że po dogadaniu transferu z Leverkusen wróciłem jeszcze do Polski na dwa ostatnie mecze i po nich oficjalnie, ze wszystkimi zgodami wyjechałem. Na koniec zagrałem w Białymstoku, gdzie 30 tysięcy ludzi na mnie gwizdało bez przerwy, i tydzień później w Szczecinie, gdzie żegnało mnie 20 tysięcy ludzi. Tam przyjechał samochód z Leverkusen wyładowany pamiątkami, które były rozdawane kibicom. Szczecin na mnie nie mógł gwizdać. Zawsze byłem z nim związany. Grałem tam przez sześć lat, w wieku 24 lat miałem rozegranych już 180 meczów i prawie 90 strzelonych bramek. Mogłem zostać, pograć jeszcze z sześć lat i pobić wszelkie możliwe rekordy. Czasy były piękne, nigdy ich nie zapomnę, ale musiałem się zdecydować na ten krok, na który się zdecydowałem. Jeździłem po świecie i wiedziałem, o ile lepsze życie czeka tam mnie i moją rodzinę. A i piłkarskie marzenia miałem duże. Chciałem się sprawdzić w wielkiej lidze, w pucharach. W Bundeslidze pograłem w sumie siedem lat, liczby miałem całkiem niezłe [213 meczów, 42 gole i 41 asyst], nigdy swojego wyboru nie żałowałem.

A o ile więcej zarabiał Pan w Niemczech niż w Polsce?

- Nie można tego przeliczyć, nie da się. Ale powiem tak: musiałbym grać w Bundeslidze 30 lat, żeby zarobić to, co dzisiaj jej piłkarze zarabiają średnio przez rok. Pamiętam, że wtedy normalny pracownik w Niemczech zarabiał miesięcznie trzy tysiące marek, a ja dostałem 15 tysięcy. Dzisiaj jest tak, że zwykły człowiek zarabia w Niemczech cztery tysiące euro, a są w Bundeslidze piłkarze, którzy mają po milion euro miesięcznej pensji. Ale nie narzekam, miałem swoje lata bardzo dobrych zarobków, choć - jak mówię - skala była inna. Teraz mam trochę oszczędności, ale muszę pracować i tego się nie wstydzę. Z graczy mojego pokolenia praktycznie nikt się dorobił na piłce na całe życie, bo się nie dało. A są tacy, którzy zarabiali więcej, ale od dawna nie mają już nic.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.