Niemcy lecą w kosmos z załogą pełną przedszkolaków. Ale lekarstwa na głupotę nie wymyślili

Bundesliga właśnie startuje z misją: zbudować bazę dla wielkiego futbolu w świecie koronawirusa. Instrukcje startu liczą po kilkadziesiąt stron, a cała misja jest trochę jak lot w kosmos z załogą pełną przedszkolaków.

Gdyby było normalnie, Robert Lewandowski i jego koledzy z Bayernu właśnie mieliby za sobą podróż z Monachium do Wolfsburga. Bardzo prawdopodobne, że na stadion w Wolfsburgu przyjechałaby też srebrna patera, wręczana mistrzom Bundesligi. Oraz, to jeszcze bardziej prawdopodobne, 3,5-kilogramowa armata dla króla strzelców Bundesligi.

Zobacz wideo Bundesliga wraca do gry. "Pierwsze mecze nie będą wyglądały najlepiej"

Gdyby było normalnie, w sobotę 16 maja 2020 roku Robert Lewandowski i jego Bayern kończyliby w Wolfsburgu sezon Bundesligi. A więc, w najbardziej prawdopodobnym scenariuszu: odebraliby tam trofeum za ósme z rzędu mistrzostwo (Bayern w chwili przerwania sezonu miał 4 pkt przewagi nad wiceliderem) i za trzeci z rzędu tytuł króla strzelców (Lewandowski ma cztery gole przewagi nad wiceliderem). Po powrocie do Monachium byłaby feta z tłumem kibiców pod balkonem ratusza i tańce na mistrzowskiej imprezie. A potem: albo krótkie wakacje z rodziną, albo przygotowania do finału Pucharu Niemiec 23 maja (pandemia przerwała Bayernowi pracę w pucharze po awansie do półfinału). A po nim: albo krótkie wakacje z rodziną, albo – załóżmy taką przychylność niebios – finał Ligi Mistrzów w Stambule 30 maja (Bayern po 3:0 w Londynie z Chelsea ma na razie prawo czuć się ćwierćfinalistą). A potem Lewandowski przyjechałby do Opalenicy na zgrupowanie kadry Jerzego Brzęczka przed Euro 2020.

Hotele jak bunkry: obowiązek noszenia maseczki poza pokojem, posiłki niby wspólne, ale każdy przy swoim stoliku

To tyle, jeśli chodzi o science-fiction. W prawdziwym świecie Bayern właśnie wyrusza do Berlina na niedzielny mecz z Unionem Berlin Rafała Gikiewicza. Do zakończenia sezonu daleko, zostało jeszcze aż dziewięć kolejek, więcej niż jedna czwarta sezonu. Nie ma Euro 2020, być może będzie w 2021. Nie ma Ligi Mistrzów, być może będzie w sierpniu. Nie ma Pucharu Niemiec, może będzie w czerwcu. Nie ma wakacji, nie wiadomo kiedy będą. Nie ma w planach żadnych tłumnych fet, i długo nie będzie. A piłkarze Bayernu, zamiast przyjechać swoimi audi do ośrodka treningowego przy Saebener Strasse na zbiórkę tuż przed wyjazdem na lot do Berlina, już tydzień wcześniej zabunkrowali się w hotelu Infinity na północnych przedmieściach Monachium. Zajęli całe siódme piętro, ale mogli zająć, które chcieli. Cały hotel był tylko dla nich. Przed wejściem stały barierki. Gdy pojawiali się ciekawscy, wychodził strażnik, zapytać czego sobie życzą.

Piłkarze Bayernu znają ten hotel dobrze, zbierają się w nim przed meczami u siebie w Lidze Mistrzów. Nocują tutaj czasem ligowi rywale Bayernu. Teraz przez tydzień ten hotel był zamkniętym światem, rządzonym według „Planu higienicznego DFL”, czyli długiej instrukcji spisanej przez spółkę rządzącą Bundesligą. Jest jeszcze druga instrukcja, dotycząca diagnostyki i monitorowania stanu zdrowia piłkarzy i sztabów. Jest trzecia instrukcja, „Okólnik ds. szczególnych zasad organizacji meczów”. Ale na razie zostańmy przy wytycznych hotelowych. Były wśród nich nawet wskazówki co do optymalnej wilgotności i temperatury pomieszczeń, oraz przestroga, żeby zachować szczególną ostrożność przy korzystaniu z PlayStation kolegi lub jego smartfona. A generalną zasadą było: jak najmniej hotelowej obsługi. Piłkarze mieli sami dbać o swoje pokoje, a jeśli potrzebowali w czymś pomocy, powinni jej szukać raczej u osób z klubowego sztabu (czyli wśród osób objętych testami), a nie u pracowników hotelu. Wszędzie poza pokojami obowiązywał nakaz noszenia maseczek. Wolno je było zdejmować tylko do posiłków. Posiłki można było jeść w jednej sali, ale każdy przy swoim stoliku. Oczywiście: żadnego szwedzkiego stołu, każdy dostawał przygotowany dla niego pakiet. Trener Schalke David Wagner opowiadał w wywiadzie dla „The Times”, że u nich w klubie była cała narada na temat taktyki rozdawania piłkarzom saszetek z solą i pieprzem do każdego posiłku, tak żeby było jak najmniejsze ryzyko, że saszetki dotknie ktoś poza piłkarzem.

Lewandowski 15 minut od domu. Ale z zakazem odwiedzania domu

Zgodnie z regułami, przez te ostatnie dni piłkarzom i sztabom Bundesligi wolno było opuszczać hotel tylko na treningi. Piłkarze Bayernu jeździli na nie w maseczkach i dwoma autobusami, żeby zachować odstępy między sobą. A trenowali nie w ośrodku na Saebener Strasse - jak w niedawnym świecie - tylko bliżej hotelu Infinity. Albo na Allianz Arenie, oswajając się z grą na pustym stadionie (podczas meczów wznowionego sezonu na stadionach nie może być więcej niż około 300 osób), albo na boisku akademii piłkarskiej Bayernu. Robert Lewandowski ma z obu miejsc mniej więcej kwadrans jazdy do domu. Ale podczas zgrupowania w Inifinity żaden piłkarz nie miał prawa do odwiedzania domu. Wszyscy piłkarze, trenerzy i członkowie sztabów z wznawiającej grę Bundesligi mogą wrócić do rodzin dopiero po obecnym weekendzie. I aż do końca sezonu nie wolno im się spotykać z nikim spoza grona domowników, nie wolno im wychodzić na zakupy. Ich domownicy też przechodzą testy na koronawirusa i też powinni się powstrzymać przed robieniem niekoniecznych zakupów. Piłkarze mają być testowani nawet dwa razy w tygodniu, obowiązkowo na dobę przed każdym meczem.

Tak wygląda przygotowanie do święta futbolu, do którego właśnie zasiadamy po długiej przerwie. Wreszcie startuje „niemiecka lokomotywa, która pociągnie nas wszystkich”, jak pisały włoskie dzienniki, gdy Bundesliga dostała od rządu zgodę na wznowienie gry. Odjazd w sobotę o 15:30, na pięciu stadionach naraz. Ale biorąc pod uwagę wszystkie ryzyka, to nie jest podróż pociągiem, tylko promem kosmicznym. I to takim, który „barierę ognia” ma przejść aż 82 razy, bo tyle meczów zostało do rozegrania w tym sezonie. I w dniu każdego z tych meczów, do 10:30 rano, osoba odpowiedzialna za sprawy higieny w każdym klubie – nowa funkcja – musi wysłać do centrali Bundesligi pismo, w którym zaświadczy: wszystkie osoby z naszego klubu, przetestowane 24 godziny przed meczem, miały wynik negatywny.

Ruletka z kwarantanną: kiedy urząd zdrowia odsyła tam tylko zakażonego piłkarza, a kiedy całą drużynę?

A co jeśli nie będzie mógł wysłać takiego pisma, bo będzie przypadek koronawirusa? Wtedy zaczyna się dreszczowiec, ponieważ w przypadku pozytywnego wyniku testu swoje dochodzenie musi przeprowadzić lokalny urząd zdrowia. I to jest dla promu kosmicznego Bundesliga moment przejścia przez atmosferę, najniebezpieczniejszy: jeśli urząd zgodzi się, żeby odizolować tylko zakażonego piłkarza/piłkarzy, to pół biedy, można grać. Tak zdecydował urząd zdrowia w Kolonii, gdy były niedawno trzy przypadki koronawirusa w FC Koeln. Ale gdy urząd zdrowia zdecyduje - tak jak tydzień temu ten z Drezna po drugim i trzecim przypadku wirusa w Dynamie – że do kwarantanny musi iść cała drużyna, wtedy trzeba przekładać mecze tego klubu przez najbliższe dwa tygodnie. W kalendarzu nie brakuje miejsca na takie manewry, wbudowano tam wentyl bezpieczeństwa, ale jest jakaś granica. Jeśli to będzie cała seria zakażeń wymagających kwarantanny i przekładania meczów, może się skończyć katastrofą. A jeśli w Bundeslidze, nadającej ton powrotowi, będzie katastrofa, wtedy inne wielkie ligi, na razie dopiero zbierające się do wznowienia sezonu, mogą uznać, że może lepiej się poddać, bo zadanie jest niewykonalne. Może będzie się też musiała poddać UEFA, dziś wierząca w to, że będzie pucharowy sierpień z Ligą Mistrzów i Ligą Europy, z tyloma meczami, że będziemy się mogli poczuć jakby Euro jednak się odbyło, tylko z klubami zamiast reprezentacji.

W każdej z lig, które są teraz blisko powrotu, wiedzą jak ryzykowny to jest projekt. Między meczami będzie się tydzień w tydzień rozgrywał codziennie jeszcze ważniejszy mecz, o uniknięcie zakażeń. Bo nawet jeśli one nie doprowadzą do przełożenia meczu, to sam fakt że się nadal pojawiają, będzie fatalnie wpływał na ocenę całego projektu. Najgłośniejszy krytyk powrotu ligi wśród niemieckich polityków, poseł SPD Karl Lauterbach, mówi: dziwię się piłkarzom, że się na to godzą. – Kto trenuje mając koronawirusa ryzykuje uszkodzenie serca, płuc i nerek. Futbol to powinien być przykład, a tu mamy: chleba i igrzysk – mówi Lauterbach. Można mu oczywiście zarzucić tani populizm. Ale to niełatwe, bo Lauterbach jest epidemiologiem po Harvardzie.

Prawda jest taka, że jeszcze nie wiemy, czy piłkarze mogą się od siebie zarażać na boisku, bo nikt takiego eksperymentu nie przeprowadził. Zdania naukowców są podzielone, ligi lecą w nieznane. Robią wszystko, by ryzyko ograniczyć: piłkarze nawet wchodzić na stadion mają w odstępach co najmniej 1,5 metra. Na ławce rezerwowych mają siedzieć w maseczkach. Tylko trenerowi wolno być tam bez maseczki. Liczbę osób na stadionie ograniczono tak bardzo, że nawet selekcjoner Joachim Loew, jeśli chce obejrzeć mecz z trybun, musi liczyć że odstąpi mu miejsce ktoś z garstki działaczy klubowych, dopuszczonych na stadion. Zresztą prezes związku piłkarskiego też nie dostał miejsca z urzędu.

Bez plucia, przytulania się, bez wspólnego przejścia przez tunel

Nie zobaczymy na początku transmisji z meczu, jak obie drużyny stoją w tunelach, a koledzy z obu drużyn przytulają się albo ucinają pogawędki. Najpierw przez tunel przejdzie jedna drużyna, ustawi się na murawie. Potem sędzia pójdzie po drugą. Piłkarzy poproszono, by się powstrzymali od plucia, od przytulania się po strzelonym golu. Ale nadal jest to podróż w nieznane.

Jeden ze specjalistów przygotowujący plan powrotu Ekstraklasy – wraca dwa tygodnie po Bundeslidze – przyznał w rozmowie ze Sport.pl, że na początku, przed pierwszą serią testów na koronawirusa, dawał projektowi wznowienia ESA 10-20 procent szans na powodzenie. Teraz, po pierwszej rundzie badań, daje 35 procent. A przecież pierwsza runda badań w polskiej lidze dała rewelacyjny wynik: tylko jeden przypadek aktywnego koronawirusa u ponad 800 przebadanych, wystarczyło odizolować członka sztabu jednego z klubów, sanepid nie miał dalszych uwag. Ale to że w pierwszej serii badań było tak dobrze, nie gwarantuje spokoju w kolejnych rundach. W Dynamie Drezno pierwszy przypadek koronawirusa pojawił się w pierwszej serii testów, ale drugi i trzeci - dopiero w trzeciej serii badań. Kluby pierwszej i drugiej Bundesligi były już uspokojone łagodnym podejściem urzędu zdrowia w Kolonii, a tymczasem urząd z Drezna po zbadaniu przypadków w Dynamie był nieubłagany. Liga sprawiała wrażenia nieprzygotowanej na taką interpretację przepisów, zakładała że kwarantannie będą poddane tylko osoby które miały bardzo bliski kontakt z zakażonym (łącznie 15 minut rozmowy twarzą w twarz, kontakt z wydzielinami zakażonego itd.). Urząd odpowiedział, że inaczej się nie dało. Czy to znaczy, że w Dynamie zaniedbano jakieś procedury izolacji? Informacji jest niewiele (m.in. o tym, że zespół mógł ćwiczyć stałe fragmenty gry i był bliski kontakt piłkarzy), ale tak należałoby zakładać. – U nas niektórzy trenerzy, po tym jak przyszedł komplet ujemnych wyników, też uznali, że już nie trzeba tak uważać, bo mecz z koronawirusem został wygrany. Tego się właśnie boję: tego podświadomego luzowania – mówi wspomniany człowiek z Ekstraklasy. 

Dzień przed startem Bundesligi Werder Brema ogłosił, że ma piłkarza z przypadkiem koronawirusa wśród domowników. Piłkarz został na razie na wszelki wypadek odizolowany od drużyny, choć miał negatywny wynik testu. Minister spraw wewnętrznych wolnego miasta Brema (to kraj związkowy najbardziej krytycznie nastawiony do powrotu Bundesligi) już wcześniej zapowiedział, że jeśli będzie choć jeden chory piłkarz w Werderze, to on będzie rekomendował kwarantannę całej drużyny. Dlatego szef DFL Christian Seifert, powszechnie chwalony za sposób w jaki poprowadził ligę do wznowienia gry, tonuje optymizm. - Jesteśmy na okresie próbnym - mówi. Dyrektor sportowy Fortuny Duesseldorf, Lutz Pfannenstiel, szef Dawida Kownackiego, tłumaczy, że niemieckim klubom wolno patrzeć nie dalej niż na kolejkę do przodu. Bez zakładania, że na pewno się uda. I bez demobilizacji, bo ona zniszczy wszystko.

Zagrożeń jest dużo: jeśli epidemia nasili się w którymś landzie i przekroczy wyznaczony próg, ten land ma obowiązek przykręcić śrubę. I tamtejsze urzędy zdrowia też staną się mniej skłonne do kompromisów. Do tego opinia publiczna w Niemczech wcale nie jest entuzjastycznie nastawiona do powrotu ligi. W dwóch sondażach opublikowanych w ostatnim czasie więcej osób było za zakończeniem sezonu już teraz niż za jego wznawianiem. W sondażu na zlecenie ZDF to było 54 procent do 32. W tym na zlecenie DPA: 46 procent uznało, że gra przy pustych trybunach to nie jest cena którą warto zapłacić za szybszy powrót. 34 procent uznało, że jednak warto. Przeciwnych takiej formie powrotu jest też wiele grup kibicowskich, które uważają że gra przy pustych stadionach nie ma sensu. Jeśli będą się zbierać w dużych grupach niedaleko stadionów, też mogą Projekt Powrót storpedować.

Nawet przy bramie, którą Bayern wjeżdżał na treningi na boisku klubowej akademii kibice zostawili małe graffiti: Jest tam namalowany Carlo Ancelotti, były trener Bayernu, pokazujący środkowy palec. „Taka z tego wszystkiego nauka: granie bez kibiców – vaffanculo!”. To nawiązanie do niedawnego wywiadu w „L’Equipe” w którym Ancelotti mówił, że to wszystko jest jak wojna i wracający po tej wojnie futbol musi się zastanowić, jaką to było dla niego nauką i jak ma stać się lepszym.

Kalou pokazał na filmie luźne podejście do higieny. Hoeness: jeszcze nie wyrosło zioło na głupotę

To wszystko sprawia, że presja na Bundeslidze, już ogłoszonej przez komentatorów z całego świata najbardziej zaradną z wielkich lig, jest ogromna. A najsłabszym punktem całego systemu powrotu pozostają ludzie. Szefowie ligi apelują do piłkarzy i trenerów, by byli świadomi odpowiedzialności jaka na nich ciąży. By zdawali sobie sprawę, że ich zaniedbania mogą sprawić, że domino ruszy i nie da się go już zatrzymać. Łatwo powiedzieć. Ale kluby piłkarskie, jak napisał jeden z niemieckich komentatorów, bywają przedszkolami dla milionerów zachowujących się jak dzieci. A wystarczy jedna czy dwie kompletnie niezaradne albo nieodpowiedzialne osoby i robi się problem.

W Bayernie kilka tygodni temu Jerome Boateng nie tylko nie usiedział w domu, ale jeszcze po drodze w odwiedziny u dziecka w Lipsku miał wypadek samochodowy. Dostał karę od klubu. Salomon Kalou z Herthy nagrał filmik pokazujący, jak luźne on i jego koledzy mają podejście do zasad higieny uchwalonych przez DFL. – Jeszcze nie wyrosło takie zioło, które by leczyło głupotę – skomentował zachowanie Kalou były prezes Bayernu Uli Hoeness. Ale czy można mieć pretensje o lekkomyślność do piłkarzy, gdy trener Augsburga Heiko Herrlich opowiada na konferencji prasowej przed wznowieniem ligi o tym, że wyszedł z hotelu do marketu, bo skończyły mu się pasta do zębów i krem? Dopiero po czasie Herrlich zorientował się, że za tę opowieść będzie musiał sam siebie wykluczyć z poprowadzenia drużyny w sobotnim meczu z Wolfsburgiem.

A z drugiej strony: jakie było inne wyjście, niż spróbować? Może to rzeczywiście futbol pokaże drogę. Trzeba zapiąć pasy i liczyć że da się polecieć i wylądować. Teraz – Bundeslidze. A potem idącej dwa kroki za nią Ekstraklasie.

Przeczytaj także:

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.