Uli Hoeness, chory na Bayern. "Zaczął krzyczeć: o co panu chodzi, panie Kucharski? A potem wziął cały zarząd na bok. I wrócili z milionami dla Lewandowskiego"

Uli Hoeness przestaje być prezesem Bayernu. To koniec epoki, bo kto dziś oprócz niego i Aleksa Fergusona może naprawdę powiedzieć: tymi rękami odbudowałem zapyziały klub i uczyniłem go gigantem?

To będzie najważniejsze walne zgromadzenie członków Bayernu Monachium w XXI wieku. Hala Audi Dome, w której grają koszykarze Bayernu, okazała się tym razem za mała. Na pożegnanie Ulego Hoenessa Bayern wynajął Olympiahalle, kiedyś obiekt igrzysk 1972, a dziś scenę dla największych koncertów w mieście. Halę na 15 tysięcy widzów. Powinna wystarczyć, choć teoretycznie przyjść może każdy z członków Bayernu, który ma co najmniej roczny staż i jest pełnoletni.

Bayern ma dziś 300 tysięcy członków. Gdy 40 lat temu 27-letni Uli Hoeness, piekielnie szybki skrzydłowy z karierą złamaną przez uraz kolana, zostawał najmłodszym menedżerem klubu w Bundeslidze, członków klubu było ledwie 8 tysięcy. Wtedy pracowało w Bayernie 20 osób, dziś pracuje tysiąc. Jan-Christian Dreesen, trzymający pieczę nad finansami Bayernu, powie dziś członkom klubu o 750 milionach euro rocznego obrotu, o kapitale własnym sięgającym pół miliarda euro, o 52 mln euro zysku w ostatnim okresie rozliczeniowym. Gdy rekonwalescent Uli Hoeness 40 lat temu wkraczał do biur klubu - mówiono, że rzucany tłumowi na pożarcie przez ówczesnego, skonfliktowanego ze wszystkimi prezesa Bayernu – Bayern miał budżet o równowartości dzisiejszych sześciu milionów euro. A przy tym 3,5 miliona euro długów, od których się uwolni na dobre dopiero pięć lat później, sprzedając Karla-Heinza Rummenigge do Serie A.

Kucharski: - Ma wielkie ego. Ale poparte osiągnięciami.

Hoeness pierwszą umowę sponsorską załatwił klubowi jeszcze gdy grał w piłkę, z Magirus Deutz, czyli dzisiejszym Iveco. Po to, żeby można było ściągnąć z powrotem do Monachium Paula Breitnera, którego przechwycił Eintracht Brunszwik. Bo Hoeness-działacz zastał w 1979 roku Bayern, który na rynku transferowym przegrywał nawet z Eintrachtem Brunszwik, finansowanym przez właściciela Jägermeistra. A zostawia Bayern który od dekad wykupuje rywalom z Bundesligi najlepszych piłkarzy. Zastał klub z wielkimi, świeżymi wspomnieniami – trzy Puchary Europy i pięć mistrzostw Niemiec – ale z pustą kasą, bo Bayern nie umiał się wtedy odnaleźć w erze raczkującego kapitalizmu piłkarskiego. Teraz Hoeness zostawia pełną kasę, i mnóstwo tytułów: przez tych 40 lat jego zarządzania i prezesowania Bayern był 24 razy mistrzem, dwa razy wygrał Puchar Europy. A że te wcześniejsze trzy Puchary Europy też pomógł wywalczyć Hoeness, tylko jako piłkarz, to może o sobie powiedzieć jak nikt inny w europejskiej piłce: klub to ja.

Będzie takich wyliczanek mnóstwo w ten piątek. One nigdy się nie nudzą. Bo odchodzi naprawdę wielki pan europejskiej piłki. – Ma wielkie ego, ale poparte dokonaniami. Jest bardzo trudnym rywalem, ale dotrzymuje słowa. To można powiedzieć o całym jego Bayernie. Są bardzo trudnym przeciwnikiem przy stole rozmów, ale wbrew temu co się o Hoenessie sądzi, on nigdy nie pozwala, żeby osobiste emocje przysłoniły interesy, które ma do zrobienia – mówi Sport.pl Cezary Kucharski, który z Hoenessem i Rummenigge negocjował przejście Roberta Lewandowskiego z Borussii do Bayernu Monachium. Gdy rozmawiali o tym pierwszy raz, zaproszeni do biura Bayernu na Saebener Strasse jeszcze w tajemnicy przed Borussią Dortmund, rozmowy prowadził Rummenigge, a Hoeness tylko wpadł do gabinetu i rzucił: „Musimy go mieć! Mamy tu dla niego pełną szkatułę”. Ale gdy w grudniu 2013 ten transfer mógł się wykoleić, bo do gry wkroczył Real Madryt, to Hoeness przejął zarządzanie kryzysowe.

„Hoeness się na mnie wściekł, mój wspólnik się przeraził. – Ale o co panu chodzi, panie Kucharski!”

- Wkurzył się strasznie. Robert wolał w tamtym momencie odejść z Borussii do Realu, mimo wstępnego porozumienia z Bayernem. Spotkaliśmy się przed ostatnim meczem przed Bożym Narodzeniem 2013. Siedziałem przy stole z całą wierchuszką Bayernu. Hoeness, Rummenigge, Dressen, prawnik, zarząd. Na stole wino, Hoeness po paru lampkach. Powiedziałem mu prosto w oczy: Lewy zdecydował się jednak iść do Realu. Hoeness się na mnie wściekł - wspomina Kucharski. - Mój ówczesny wspólnik Mike Barthel zbladł. Dopiero się dowiedział, że Lewy wolałby Real i się przeraził, że to powiedziałem wprost.

– Panie Kucharski, przecież mamy porozumienie! – krzyczał Hoeness.

– Mamy, ale gdy je zawieraliśmy wartość Lewego była trochę inna, a teraz jest inna – odpowiadałem.

– Dobrze, ale podpiszmy kontrakt, a potem go jak najszybciej renegocjujemy – nalegał Hoeness.

– Nie, ale to będzie za późno, będziemy musieli podpisać z Reaem.

– Ale o co panu chodzi, panie Kucharski?!!!

- No pan przecież jest w futbolu tak długo, że wie, o co chodzi. O pieniądze – powiedziałem, a on kiwnął głową na członków zarządu. Odeszli na 10 minut do innego stolika, wrócili i dorzucili Lewemu co najmniej 25 mln euro do całego kontraktu. Podaliśmy sobie ręce. Jakiś czas później, już podczas pamiątkowej sesji zdjęciowej na Allianz Arena, poprosiłem o jeszcze jeden warunek do kontraktu: żeby Bayern przyjechał na mecz do Polski. Ale tego warunku póki co nie dotrzymali – mówi Kucharski.

Gdy na początku 2014 przepisy transferowe pozwalały już podpisać kontrakt Lewandowskiego z Bayernem i zapowiedzieć go jako nowego piłkarza mistrzów Niemiec, Hoeness po złożeniu podpisów zaprosił grupę z Polski do swojej willi nad Tegernsee. Do pięknej posiadłości między jeziorem a lasem, na wprost restauracji, w której Hoeness co roku podejmuje piłkarzy Bayernu na kolacji. A najbardziej lubiani przez niego piłkarze pojawiają się tam znacznie częściej. Franck Ribery regularnie bywał na obiadach u Hoenessa i żony.

Dziennikarz „SportBild”: - Zadzwonił nieznany numer. Po drugiej stronie krzyczał Uli Hoeness

- Robert Lewandowski też z tego co pamiętam dostawał zaproszenia. A i my czasem jeździliśmy na wywiady z Hoenessem do tej willi. Jeden pokój jest tam zamieniony w chłodnię: cały wypełniony kiełbaskami – mówi Sport.pl Tobias Altschäffl, dziennikarz „SportBild”. Hoeness, syn rzeźnika z Ulm, w połowie lat 80. założył w Norymberdze firmę, która dziś nazywa się HoWe, należy już do jego dzieci i jest potęgą na kiełbasianym rynku. – Gdy podczas wywiadu Uli cię polubił, to po rozmowie znikał na chwilę w tej chłodni i wracał z paczką kilkudziesięciu najlepszych kiełbasek – mówi Altschäffl . – O przepisach na kiełbaski może mówić dłużej niż o futbolu. A gdy się dowiedział, że jestem wegetarianinem... Dla niego to czyste dziwactwo, mówi, że wegetarianie nie mają żadnej przyjemności w życiu. Wiele się mówiło sympatiach politycznych Hoenessa do CSU i niechęci do SPD, ale to na Zielonych miał największe używanie. Nie mógł zrozumieć, o czym oni do niego mówią: ma się przesiąść z samochodu na rower? Upadli na głowę? – opowiada Altschäffl. A Hoeness w swoich publicznych wystąpieniach zajmował się wszystkim, od futbolu, przez politykę, ekologię, obyczaje po – oczywiście – podatki. Ale drwiny z Zielonych nie przeszkadzają mu w regularnym dzwonieniu do jednej z ich liderek Claudii Roth, pochodzącej jak on z Ulm. Dzwonił żeby zapytać co słychać, poplotkować i przekazać, co mu się znowu w Zielonych nie podoba.

Lewandowski błyszczał przeciwko Borussii. Zobacz jego najlepsze zagrania:

Zobacz wideo

Hoeness i telefony – to jest temat na książkę grubą jak historia Bayernu. – Miałem 21 lat, od dwóch lat pracowałem jako dziennikarz, właśnie szedłem na jarmark bożonarodzeniowy, gdy nagle się okazało, że to jednak nie będzie udany dzień. Wyświetlił się nieznany numer. Po drugiej stronie krzyczał Uli Hoeness. Coś mu się nie spodobało w moim artykule. Wtedy byłem w szoku. Potem to się zdarzyło jeszcze nie raz, tylko już miałem zapisany numer. I już się przez te lata nauczyłem: jeśli Hoeness nigdy się na ciebie nie darł, to znaczy że nikt cię w Bayernie nie traktuje poważnie jako dziennikarza – mówi Altschäffl. I to się raczej nie zmieni. Hoeness odchodzi ze stanowiska prezesa, pozostanie szeregowym członkiem rady nadzorczej, ale już zapowiedział dziennikarzom: możecie do mnie dzwonić, nie będę się gryzł w język. Nigdy się nie gryzł, gdy ktoś atakował Bayern. Nie znosił też, gdy któryś piłkarz Bayernu próbował naciskać na władze klubu w mediach. Robert Lewandowski i jego ludzie też się o tym przekonali. To co czasem działało w Borussii Dortmund, tu się nie udawało. Rozgrywać w mediach to my, a nie nas - uważał Hoeness. I znał się na tym.

Hoeness w studiu TV jak matador na arenie. Tu rozpętywał najgłośniejsze awantury

10 listopada 2019 roku, w ostatnią niedzielę swoich rządów, zadzwonił do słynnego programu piłkarskiego „Doppelpass” i zażądał od producenta wpuszczenia go na antenę, żeby mógł sprostować te wszystkie bzdury powiedziane przez gości o Hasanie Salihamidziciu, którego Hoeness przeforsował na stanowisko dyrektora sportowego Bayernu. W studiach telewizyjnych Hoeness czuje się jak matador na arenie. Niektórych reflektory onieśmielają, dla niego były jak dopalacz. To w studiu ZDF pożarł się kiedyś na wizji z trenerem Christophem Daumem, któremu później przetrącił karierę w kadrze, informując o narkotykowym nałogu Dauma. Tutaj Lotharowi Matthaeusowi, byłej gwieździe Bayernu, zapowiedział publicznie: póki ja i Karl Heinz RUmmenigge rządzimy w klubie, nie dostaniesz nawet posady greenkeepera na naszym stadionie. W studiu Sky grillował na żywo trenera Louisa van Gaala („odporny na wszelkie rady, odrzucający krytykę, wszystko zmienia w one man show”) pół roku po tym jak van Gaal wprowadził Bayernu do finału Ligi Mistrzów 2010 i trzy miesiące po przedłużeniu z nim kontraktu.

Markus Babbel: Bayern to najbardziej ludzki klub na świecie. Dzięki Hoenessowi

Tamtego dnia po podpisaniu kontraktu z Robertem Lewandowski w willi nad Tegernsee - której basen ma na dnie mozaikę z giełdowymi symbolami niedźwiedzia i byka – nie wyjechały wprawdzie pożegnalne paczki z kiełbaskami, ale polało się sporo wina. Dla Hoenessa to były ostatnie miesiące na wolności. Jego Bayern pierwszy raz w historii miał potrójną koronę: wygrał Ligę Mistrzów, Bundesligę, Puchar Niemiec. To było jak zwieńczenie iglicą katedry budowanej przez Hoenessa od 40 lat. Do tego koronę zdobył z ukochanym trenerem Hoenessa, Juppem Heynckesem. Rywalem w finale był inny niemiecki klub, Borussia, której Hoeness kilka lat wcześniej pomógł się uratować przed bankructwem, tak jak wielu innym klubom w Niemczech. Jest cała lista takich klubów, którym Bayern przyszedł w potrzebie z pomocą np. przyjeżdżając na mecz towarzyski, zostawiał im zysk z biletów. Dziś te kluby wysyłają podziękowania odchodzącemu prezesowi. Dziękuje również mocno lewicujące FC Sankt Pauli, dla którego kibiców w latach 80. Uli Hoeness, arogancki karzeł reakcji, żelazny wyborca CSU, był głównym wrogiem i witał go na stadionie Millerntor grad rzucanych z trybun monet. Ale to był dla Hoenessa żaden rarytas: wszędzie go w Bundeslidze nienawidzili, a gdy trzeba było ratować, to ratował. Kluby, ale też piłkarzy. Markus Babbel, były piłkarz m.in. Bayernu i Liverpoolu, powiedział swego czasu, że nie ma w świecie futbolu drugiego klubu bardziej ludzkiego niż Bayern. Ten sam Bayern, którego stadion nazywano Arroganz Areną. I Bayern był tak ludzki właśnie dzięki Hoenessowi. Dziś przyznają to nawet ci, którzy swego czasu używali jego nazwiska jako przekleństwa. To Hoeness wyciągał z alkoholizmu Gerda Muellera i znalazł mu zajęcie w klubie. To on ratował z życiowych kłopotów Breitnera i zrobił go ambasadorem klubu. To Hoeness pytał Dietera Hammanna jak mu pomóc, gdy były piłkarz przegrywał z alkoholem i hazardem. To Hoeness kładł się na drugim łóżku w pokoju hotelowym Sebastiana Deisslera i pilnował w nocy, by cierpiący na depresję pomocnik nie zrobił sobie w nocy krzywdy. A napastnika Larsa Lunde po ciężkich obrażeniach w wypadku samochodowym po prostu przeprowadził do siebie do domu na długie tygodnie. Wtedy jeszcze nie do willi nad Tegernsee, tylko do bliźniaka w Ottobrun, niedaleko ośrodka Bayernu na Sabener Strasse.

„Dziś Hoeness na mnie krzyczy. Ale gdy jutro coś się stanie w mojej rodzinie, to nie spocznie, póki mi nie pomoże”

- Czasami ludzie, którzy znają Hoenessa tylko z telewizji pytają mnie: jak wy jesteście w stanie się dogadać z takim agresywnym palantem? Ale to jest kompletnie fałszywy obraz. Dziś Hoeness może na mnie krzyczeć, bo mu się nie spodobał mój artykuł o Bayernie. Ale gdy jutro coś się stanie w mojej rodzinie i poproszę go o pomoc, to nie spocznie, póki mi nie znajdzie najlepszego lekarza. On chroni Bayern przed wszystkim, i to się nigdy nie zmieni. Czasami to robi w absurdalny sposób, jak wtedy gry bronił pozycji w kadrze Manuela Neuera, sugerując, że Marc Andre ter Stegen jest przereklamowany i że to kampania medialna wymierzona w Bayern. Ale on naprawdę się bał, że Joachim Loew może podziękować Neuerowi i że Manuel to ciężko przeżyje – mówi Altschäffl.

Bayern to rodzina Hoenessa. On sam mówił: nasza rodzina zastępcza. Ale nie była zastępcza, nie dało się jej rozdzielić od rodziny właściwiej. Nie tylko dlatego, że pracę w Bayernie dostawali krewni wielu gwiazd tego klubu, córka Hoenessa też. Tam po prostu było jak w rodzinie. A że przy okazji ta rodzina patrzyła z wyższością na inne rodziny, to inna sprawa. Hoenessa nigdy nie interesowała piękna gra, tylko wygrywanie. I we wszystkim czuł się najlepszy i najmądrzejszy. Jak na tym pamiętnym transparencie kibiców Bayernu: „Dlaczego aroganccy? Po prostu lepsi!”.

Od Bayernu nie była go w stanie odłączyć nawet katastrofa lotnicza. Jako jedyny przeżył

Uli Hoeness, czerwony baron niemieckiej piłki, jadąc na finał LM na Wembley po potrójną koronę wiedział już, że nie wywinie się ze śledztwa w sprawie zatajenia milionów euro przed fiskusem. Na początku mowa była o kilkudziesięciu milionach euro ukrytych na szwajcarskich kontach i inwestowanych na giełdzie. Potem zarzuty rozrosły się do kilkuset milionów, Hoeness sam na siebie złożył doniesienie w sprawie kolejnych sum. Ale i tak było jasne, że to już mu nie pomoże i cała afera się może skończyć nawet więzieniem.

Poszedł za kratki latem 2014 i to był początek końca jego epoki. Złożył wtedy dymisję jako prezes Bayernu, po wyjściu zza krat znów nim został. Ale już nigdy nie było tak samo. Uli, człowiek którego od Bayernu nie była w stanie odłączyć nawet katastrofa lotnicza (w 1982 roku był jedyną osobą, która przeżyła katastrofę awionetki lecącej na mecz RFN-Portugalia w Hanowerze, szczątki samolotu były rozrzucone w promieniu 100 metrów, a zalanego krwią Hoenessa znalazł leśniczy, który akurat był na obchodzie. Zniknął z życia klubu na długie miesiące. Wtedy pierwszy raz w Bayernie zaczęli sobie wyobrażać, że istnieje FCB bez Hoenessa. A pani Susi Hoeness, żona Ulego, zaczęła sobie wyobrażać, że istnieje Uli bez Bayernu.

Hoeness i Rummenigge jak stare małżeństwo. Obaj chcą dobrze dla Bayernu, ale każdy inaczej

I ani jedna, ani druga strona już się z tymi myślami na dobre nie rozstała. Hoeness wchodząc do więzienia mówił: to nie koniec, wrócę. Ale wrócił już do innego Bayernu. Karl-Heinz Rummenigge zdążył już posmakować niezależności, a z tego się trudno rezygnuje. - On i Rummenigge chcą najlepiej dla klubu. Ale chcą zupełnie inaczej. Rummenigge grał we Włoszech, mówi po włosku, mówi po angielsku, mógłby być szefem niemieckiej giełdy, a nie klubu. Myśli jak biznesmen prowadzący globalne interesy. A Uli jest biznesmenem, ale myśli zawsze o Bawarii. Tak , jedźmy do Szanghaju na tournne, ale mamy też pojechać do bawarskiej wioski przed świętami, bo tam są nasi kibice na śmierć i życie. Hoeness i Rummenigge są jak stare małżeństwo. Każdy z nich potrafi trochę ustąpić, ale pod warunkiem, że drugi też ustąpi. Hoeness chciał na dyrektora sportowego Maxa Eberla, Rummenigge – Phillipa Lahma. Wyszedł im z tego Hasan Salihamidzić. Rummenigge chciał na trenera Thomasa Tuchela, Hoeness chciał zatrzymać Juppa Heynckesa. I wyszedł im Niko Kovac – mówi Altschäffl o ostatnich latach funkcjonowania klubu.

Teraz prezesurę po Hoenessie przejmie Herbert Heiner, były szef Adidasa. A w najbliższych latach miejsce Rummenigge ma zająć były bramkarz Bayernu i reprezentacji Oliver Kahn. – Z nim raczej o kiełbaskach nie pogadamy, on mówi jak biznesmen – tłumaczy Altschäffl. Coś się kończy. Choć wiadomo, że łatwiej będzie wyciągnąć Hoenessa z Bayernu niż Bayern z niego. Tak jak nigdy się nie dał wyleczyć z giełdowego hazardu. Tyle że już po karze więzienia nie gra tak maniacko. W leniwe niedziele robi sobie prasówkę i wtedy - jak mówi - obmyśla strategie inwestycyjne i miewa najlepsze pomysły. O ile nie trzeba akurat zadzwonić z burą do jakiegoś studia.

Zbudował nowoczesny klub, nie mając adresu mailowego. Ale czas już zaczął go wyprzedzać

I tak się kończy kariera, która pewnie jest już nie do powtórzenia w innym czasie i innym miejscu. Syn rzeźnika z Ulm, zawsze najbardziej obrotny wśród kolegów piłkarzy (sprzedał nawet mediom prawa do swojego ślubu), zawsze najmądrzejszy, chory na Bayern, na giełdę, na zarabianie, wstrzelił się z karierą menedżera i biznesmena piłkarskiego w idealny moment. Akurat wtedy, gdy futbol zaczynał się zmieniać w biznes, gdy zarabianie na nim przestało być wstydem. Wstydem było raczej, że klub z gospodarnej Bawarii mógł tak długo, aż do końca lat 70., zadowalać się ochłapami z umowy sponsorskiej z Adidasem.

Odchodzi człowiek, który zbudował gigantyczny klub i biznesowe imperium, mimo że nigdy nie miał nawet adresu mailowego, o innych pomocach w zarządzaniu nie wspominając. Człowiek, który uważał, że jeśli prezes wielkiego Bayernu zna się na tym, jak powinny być ułożone kiełbaski w sklepie, to nie jest żadnym wstydem zajechać po drodze do supermarketu i sprawdzić czy dobrze leżą. A w razie potrzeby ułożyć jak trzeba. I tak samo doglądał klubu. Nie znosił, jak mówił, jajogłowych w futbolu. Miał alergię na młodych ludzi, którzy w telewizyjnych studiach mówili „ja wiem”. Bo on uważał, po swojemu, że g... wiedzą. I ci prezesi klubów, którzy płacą za piłkarza miliony jak za obrazy Picassa, też g… wiedzą. Bo za piłkarza trzeba płacić tak jak za kiełbaski, a nie jak za sztukę nowoczesną o umownej wartości. On to uważał za groźne dla futbolu i samoograniczał Bayern na rynku transferowym.

Czy czas zaczął go wyprzedzać, jego metody się zestarzały i przestały pasować do współczesnej piłki? Na pewno opinia publiczna zaczęła uważać, że się zestarzały. Że trzeba nowocześniej, że trzeba mniej krzyczeć. A taka zmiana postrzegania ma ogromną moc sprawczą. Uli Hoeness zaczął słyszeć, że się nie nadaje. Że sobie przestał radzić. Paul Breitner, dla którego szef Bayernu tyle zrobił, powiedział że jeśli Bayern jest nadal rodziną, to dzieci się tam już wstydzą swojego ojca. Breitner został za to wyproszony z miejsca w loży honorowej na Allianz Arenie. Ale rok temu na walnym zgromadzeniu Bayernu szeregowy członek Johannes Bachmayr poprosił o głos i ranił jeszcze boleśniej. „To nie jest pana własny stadion”. „Drużyna nie jest pana własnością”. „Bayern to nie jest one man show”. I słychać było gwizdy z sali. Dla Hoenessa. Jego dawni wrogowie, jak Daum, dziś piszą piękne pożegnalne listy. A swoi zaczęli gwizdać. Za ociągającą się przebudowę kadry, za robienie interesów z Katarem, za niesławną konferencję podczas której Hoeness i Rummenigge ruszyli do ataku na media, powołując się na konstytucję. Za wyproszenie Breitnera. Coś wtedy w Hoenessie pękło. I gdy żona naciskała, że pora wychodzić z klubu, przyznał jej rację. Był przez lata nienawidzony, i to na nim nie robiło wielkiego wrażenia. Ale tego, że się zaczynają z niego śmiać, znieść nie potrafił.

Więcej o:
Copyright © Agora SA