Tak się robi Bundesligę

- To kluby i poziom ligi mają przekonać widza, że warto chodzić na mecze, co bywa trudne, jeśli poziom gry odbiega od tego, co kibic zobaczył w trakcie mundialu czy mistrzostw Europy - mówi ?Gazecie? Christian Seifert, jeden z szefów Bundesligi

Redaktor też człowiek. Zobacz co nas wkurza na Facebook.com/Sportpl ?

Jakub Ciastoń: Średnia frekwencja na stadionach Bundesligi jest najwyższa w Europie. Na czym polega wasz fenomen?

Christian Seifert*: 42 tys. widzów to drugi wynik na świecie, przed nami jest tylko liga futbolu amerykańskiego NFL. Sepp Herberger, trener mistrzów świata z 1954 r., na pytanie, dlaczego ludzie przychodzą na mecz piłkarski, odparł: "Bo nie wiedzą, jak się skończy". I to jest naszym kluczem do sukcesu. Jesteśmy ligą o bardzo wyrównanym poziomie, nieprzewidywalną. Nie wiesz, kto wygra, ostatnia drużyna może pokonać pierwszą. W ostatnich pięciu latach mieliśmy czterech różnych mistrzów i czterech zwycięzców Pucharu Niemiec.

Brak ligowych dominatorów dobrze służy lidze?

- Tak, bo kibice kupują bilety, żeby od dołu aż po górę tabeli zobaczyć walkę, atrakcyjne widowiska, a nie wyniki 0:5, 0:6. Gdyby dominatorzy bez przerwy rozbijali konkurencję, stadiony tak bardzo by się nie zapełniały. Wysoki poziom ligi to wysoki poziom wszystkich meczów.

Co jeszcze buduje frekwencję?

- Wejściówka na mecz kosztuje średnio 21 euro, ceny są bardzo konkurencyjne. Ważna jest też infrastruktura. Mamy nowoczesne, komfortowe stadiony. Udało nam się zerwać ze stereotypem, że piłka to męska rozrywka. Aż 23 procent kibiców to kobiety. Mamy specjalne sektory rodzinne, na wielu stadionach są też przedszkola, gdzie dzieci mogą bawić się pod nadzorem. Co ważne, powstanie nowych stadionów i remont starych nie było nakręcone przez MŚ w 2006, które organizowaliśmy. Mainz, Mönchengladbach, Hoffenheim, Augsburg zbudowały obiekty na ponad 30 tys. ludzi za pożyczki bankowe. To znak, że liga budzi zaufanie. Kluby nie muszą już grać na stadionach miejskich, prosić o pomoc, same z powodzeniem inwestują.

Brzmi jak bajka. W Polsce, niestety, jeszcze do niej daleko. Mamy kilka nowych stadionów, ale szczytem możliwości ligi jest zapełnienie trybun w 60 proc.

- Stadiony się nie zapełnią, dopóki na pytanie: "Czy zabrałbyś na stadion całą swoją rodzinę?", będziesz odpowiadał "nie".

W Bundeslidze mamy czasem trochę problemów z ludźmi, których mogę nazwać tylko głupkami. Chcą się awanturować, bić z policją, zamiast oglądać mecz. Ale to absolutny margines, promil w rzeszy kibiców. Ludzie przychodzą na spotkania, bo lęk przed tą grupą przestał być zauważalny.

Jak to osiągnąć?

- Przestrzegać prawa, dla chuliganów nie może być miejsca na stadionie, ale trzeba uważać, by jednocześnie nie usunąć z niego zagorzałych kibiców, którzy czują przywiązanie do klubu, wolą stać, śpiewać, rozkładać duże flagi, niż spokojnie siedzieć. Trzeba ich jednak jakoś ucywilizować, wyznaczyć zdrowe zasady. W Bundeslidze to się udało. Tzw. fanatyczni kibice są w wielu klubach, mają swoje stojące trybuny i funkcjonują równolegle do rodzin z dziećmi.

Co mogę doradzić Polsce? Musicie spokojnie i wytrwale pracować. To jest proces, który potrwa kilka lat. Przez ostatnie dziesięć sezonów dziewięć razy biliśmy w Bundeslidze rekord frekwencji. Ważne, żeby zmierzać w dobrym kierunku.

W Polsce w wielu klubach wciąż dominuje przekonanie, że na stadionie najważniejszy jest kibic fanatyczny, to z nim się ustala różne rzeczy, negocjuje, traktuje jako przedstawiciela ogółu.

- Nie chcę zabrnąć za daleko, nie znam polskich realiów i nie chcę nikogo pouczać. Powiem tylko, że spośród 42 tys. ludzi na meczu Bundesligi fanatyczni kibice stanowią 10 proc. O nich też trzeba dbać, są dla klubu bardzo ważni. Ale z punktu widzenia szefów najważniejszy powinien być sześciolatek, który przychodzi na stadion pierwszy raz. To jemu i jego rodzinie ma się tam spodobać, on ma się tam czuć bezpiecznie i chcieć wrócić na stadion, bo to on zdecyduje o przyszłości klubu.

Niemiecka liga wyprzedziła niedawno włoską w rankingu UEFA i będzie mieć czterech, a nie trzech przedstawicieli w Lidze Mistrzów. Co się stało przez 11 lat, że udało się wam sportowo wrócić do pierwszej trójki w Europie obok Premier League i Primera Division.

- W 2005 r. doganiała nas liga rumuńska. Serio, było realne zagrożenie, że spadniemy za nią w rankingu. Co zrobiliśmy? Przeczytaliśmy zasady rankingu UEFA. Mało kto zdawał sobie sprawę, co decyduje o liczbie drużyn w Lidze Mistrzów, o naszej pozycji w Europie. Niemieckim problemem było lekceważenie Pucharu UEFA. Dominowało podejście, że to rozgrywki dla "przegranych", "puchar pocieszenia". Przykładano do niego małą wagę, co było błędem, bo w rankingu UEFA zwycięstwa w Lidze Mistrzów są tyle samo warte, co w Pucharze UEFA.

Przeprowadziliśmy kampanię informacyjną. Wyjaśniliśmy klubom, fanom i mediom, jak działa ranking. Z roku na rok było to coraz ważniejsze, już nie był to w świadomości "puchar przegranych", choć wciąż zdarzały się wpadki, gdy komentator w telewizji mówił, że "oglądają państwo mało ważny mecz". Żeby zachęcić do gry na serio, liga postanowiła, że kluby przyczyniające się do poprawy rankingu otrzymają premie finansowe. Wydzieliliśmy na ten cel specjalny fundusz.

Bundesliga zarabia rocznie 412 mln euro ze sprzedaży praw telewizyjnych na rynku wewnętrznym. W Polsce oczywiście ta kwota jest dużo mniejsza [ok. 40 mln euro], ale dla wielu klubów to główne źródło utrzymania. Takie uzależnienie nie jest chyba zdrowe?

- Każdy rynek ma inną specyfikę. U nas 30 procent jest z telewizji, 30 proc. ze sponsoringu i 20 proc. z biletów. To trzy najważniejsze źródła. W Niemczech jest jednak dość mała konkurencja na rynku płatnych telewizji, więc kwoty z tego tytułu mogłyby być większe. Ale z drugiej strony ważna jest też obecność w otwartych stacjach, bo to przyczynia się do większej wartości reklam i sponsoringu. To jak w gazecie - im większy nakład, tym więcej zarabiasz na reklamach, bo więcej ludzi je widzi. Polska ma perspektywy, macie duży rynek, jeden z największych w tej części Europy. Przychody z reklam i biletów będą powoli rosły, o ile kluby będą mądrze zarządzane.

Jednym z głównych zagrożeń klubów w Europie wydaje się spirala zadłużenia. Problemy ze spłatą mają też w Premier League i Primera Division, w Niemczech sytuacja jest najlepsza.

- Złe długi powstają w ligach, gdzie właściciele pożyczają na klubowe wydatki 100 mln, na koniec roku okazuje się, że wszystko przepadło, więc znów pożyczają 100 mln i po pięciu latach klub ma 500 mln euro długów. W Niemczech taka sytuacja jest niemożliwa, bo jest inna struktura właścicielska - nie ma jednoosobowych własności, autorytarnych rządów. Jest też zupełnie inna mentalność biznesowa. U nas klub, który przez pięć lat przyniósłby 500 mln euro strat, byłby pożarty przez media i opinię publiczną za rozrzutność, złe gospodarowanie.

Sam dług nie jest zły. Jeśli inwestujesz np. w budowę stadionu, w przyszłość, to OK, gorzej jak wydajesz na trzy ferrari i dwie supermodelki, na zbyt wysokie pensje, na przereklamowanych zawodników, na których cię nie stać. To jest rozrzutność. I dlatego UEFA wprowadza zasadę finansowego fair play, czyli że nie można wydać więcej, niż się zarabia. To ma zablokować życie ponad stan.

Mówi się, że Bundesliga skorzysta na niej najbardziej, bo ma zdrowe zasady finansowania.

- Nie myślę w ten sposób. Futbol w Europie to przemysł przynoszący rocznie 15 miliardów euro. Tylko w Niemczech pracę dzięki Bundeslidze ma 100 tys. osób. Jesteśmy jednym organizmem, gałęzią przemysłu. Jeśli jednostki będą żyły ponad stan, w końcu odbije się to na całej branży, bo kogoś nie będzie stać na nowy stadion, na remont, na utrzymanie drużyny. Piłka musi rozwijać się jako całość.

Niemiecka kadra opiera się na młodych piłkarzach, odnosicie mnóstwo sukcesów juniorskich.

- Po Euro 2000, gdy nie wyszliśmy z grupy, podjęto najważniejszą decyzję w historii niemieckiej ligi. Do uzyskania licencji na grę w Bundeslidze trzeba odtąd mieć obowiązkowo akademię dla juniorów. Dziś przy klubach trenuje codziennie ok. 5 tys. juniorów. Wśród 16-latków 12 zawodników musi być obowiązkowo do dyspozycji niemieckich kadr narodowych.

Decyzja o odbudowie systemu szkolenia była zbawienna dla kadry, ale też ligi. Bo po okresie, gdy najlepsi - Matthaeus, Brehme czy Klinsmann - wyjeżdżali za granicę, stworzyliśmy pokolenia piłkarzy, które często woli zostać.

Najlepsi zawsze odejdą - Oezil, Khedira...

- Ale np. Goetze na razie woli grać w Borussii. Na świecie jest kilka klubów, którym się nie odmawia, które zapłacą każde pieniądze. I tego nie zatrzymamy. Ale w Niemczech piłkarze zarabiają dziś bardzo dobrze. Telefon z piątego klubu ligi hiszpańskiej czy angielskiej nie skusi już każdego. A nawet jeśli odejdzie, na jego miejsce przyjdą nowi, bo mamy zdrowe podstawy, mnóstwo młodzieży. Nowy Oezil ma dziś 14 lat i gra w jednej z młodzieżowych drużyn Bundesligi.

Najważniejsze jest nie to, czy masz zdolnych 7-10 latków, ale czy masz boiska, trenerów i system, żeby ich wyszkolić. My już mamy. 4 proc. z klubowych budżetów idą na szkolenie młodzieży.

Niemcy gościły mundial w 2006 r., my współorganizujemy Euro 2012. Jak taka impreza może pomóc lidze, co zrobić, żeby nie zmarnować okazji?

- Euro czy MŚ nie mają wielkiego wpływu na ligę. Po mundialu w Niemczech nie odnotowaliśmy żadnego zauważalnego przełożenia ekonomicznego. I na to właśnie trzeba uważać. Taka impreza być może przyciągnie na stadiony nowe osoby, które dotąd na nie nie przychodziły, ale żeby przełożyło się to na ligę, one muszą potem przyjść na ligę. To klub i poziom całej ligi ma przekonać widza, że warto chodzić na mecze, co bywa trudne, jeśli poziom gry odbiega od tego, co kibic zobaczył podczas MŚ czy Euro.

W Niemczech piłkarze zarabiają dziś bardzo dobrze. Jest kilka klubów, którym się nie odmawia, ale telefon z piątego klubu ligi hiszpańskiej czy angielskiej nie skusi już każdego. A nawet jeśli odejdzie, na jego miejsce przyjdą nowi, bo mamy zdrowe podstawy, mnóstwo młodzieży

Christian Seifert - od 2005 r. dyrektor wykonawczy Deutscher Fussbal Liga (DFL), czyli spółki zarządzającej Bundesligą.

Borussia wiceliderem, dobry mecz Lewandowskiego  ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA