Zbudowali najlepszy dziś klub piłkarski na świecie. "Było trochę jak w 'Terminatorze'"

Dekadę temu były olbrzymie długi i sportowa przeciętność. Teraz jest mistrzostwo Anglii. Wraz z Fenway Sports Group do Liverpoolu przyszły nie tylko pieniądze, lecz także ludzie, którzy potrafią je generować. Sukces sportowy wspierają danymi i statystykami. Klub, za który zapłacili 300 mln funtów, wart jest teraz 1,7 miliarda. Konkurencję bije nie tyle gotówką, ile sposobem funkcjonowania.

W październiku 2010 roku po przegranej z Blackpool Liverpool wylądował w strefie spadkowej Premier League. Jego piłkarze bardziej niż o kolejnym przeciwniku i walce o utrzymanie myśleli o ewakuacji. Wydawało się, że na Anfield szykował się sezon blamażu, który rozpoczął się od odpadnięcia z Pucharu Ligi w starciu z czwartoligowym Northampton Town. Z Ligi Europy "The Reds" zostało wyrzucone w 1/16 finału przez Bragę, a klubowy księgowy i zarząd mieli na głowie ponad 300 milionów funtów długów. W dodatku spierali się z dotychczasowymi właścicielami (Tomem Hicksem i George'm Gillettem), którzy uparcie odrzucali kolejne oferty sprzedaży klubu i zmierzali do bliżej nieokreślonego celu. Trzy kancelarie prawne pracowały dla nich, by torpedować kolejne transakcje, w tym ofertę kupna, którą złożyła New England Sports Ventures.

Zobacz wideo Czas na restart Premier League. "Dokańczanie sezonu jest sprzeczne z etosem Liverpoolu"

- To było trochę jak w "Terminatorze 2". Wydawało się, że wyeliminowałeś problemy, a problemy wracały i uderzały z innej strony - opisywał Mark Zerdin, który przy transakcji sprzedaży pomagał.

Z gabinetów swoje rzeczy zabierał trener Roy Hodgson, który wszedł w buty Rafy Beniteza i wypadł z nich po pół roku swej pracy. Ostatecznie pożegnali go już nowi właściciele Liverpoolu. Spółka New England Sports Ventures dopięła swego i mimo obrotu spraw rodem z "Terminatora" właścicielem klubu została. Po roku zmieniła nazwę na Fenway Sports Group (FSG). W ciągu kolejnej dekady zmieniła też klub i to w sposób diametralny, odnosząc sukces finansowy i sportowy. Cieszyła się z wygrania Pucharu Ligi, klubowego mistrzostwa świata i Ligi Mistrzów. Teraz cieszy się z pierwszego od 30 lat mistrzostwa kraju. Na bankowych kontach ma względny porządek, na boisku najbardziej pożądanych piłkarzy świata. Tak trafnych transferowych decyzji nie podejmuje w Anglii nikt. W klubowych gabinetach siedzą naukowcy-analitycy zarządzający każdą gałęzią funkcjonowania klubu. A wszystkim staruje Juergen Klopp. Ostatnia dekada Liverpoolu nie jest jednak historią o magicznym dotknięciu klubu amerykańską różdżką. To raczej historia o ciężkiej pracy, znakomitym zarządzaniu i ludziach, którzy w każdej firmie okazują się najważniejszym ogniwem. To też historia o liczbach.

Matematycy, fizycy i dane

Za sukces Liverpoolu odpowiedzialny jest kierujący FSG John Henry. Człowiek ponoć najsympatyczniejszy spośród amerykańskich biznesmenów wykładających pieniądze na sport. Przygodę ze sportem zaczynał w Stanach Zjednoczonych. Przejmując na początku XXI wieku Boston Red Sox, spełnił wszelkie obietnice, które dał wtedy fanom - łącznie z pozostaniem na ich legendarnym, choć bardzo starym stadionie, i mistrzostwem Word Series. Bardziej cieszyło mistrzostwo, bo było wyczekiwane niemal od wieku. Henry ściągnął do klubu Billy'ego Jamesa, który dzięki doskonałemu wykorzystywaniu danych i statystyk bardzo pomógł ekipie Oakland. To był znakomity ruch. Henry uważał, że dzięki danym, liczbom i informacjom, których nie mają inni, można osiągnąć przewagę, właściwie na każdym polu działalności. On sam wzbogacił się na transakcjach handlowych. Zasada, która pomagała w biznesie, sprawdziła się w baseballu, miała przynieść też efekty w piłce nożnej.

Odpowiednikiem bostońskiego Billy'ego Jamesa na Anfield Read, a zarazem szefem analityków Liverpoolu został Ian Graham, doktor fizyki teoretycznej. To on pomaga w przekładaniu tego, co sugerują liczby na rozwiązania boiskowe. To on też za pomocą liczb analizuje przydatność zawodników do drużyny, a nawet ocenia, jak będą ze sobą współpracować. W Liverpoolu pracuje od 2012 roku. Oczywiście nie jest sam. Pierwsze lata pod sterami FSG przypadały na stworzenie w klubie odpowiedniej struktury, czegoś, co dla Amerykanów jest sprawą kluczową. Nowy dyrektor sportowy Damien Comolli szybko ściągnął na Anfield Michaela Edwardsa. Człowiek znany z pracy w Portsmouth i Tottenhamie Hotspur miał znakomitą reputację, błyskotliwość umysłu i łatwość w analizowaniu. Chociaż Comolli długo miejsca w Liverpoolu nie zagrzał, to Edwards pracuje tam do dziś i razem ze swoją załogą zbiera brawa za transferowe ruchy. Na co dzień kooperuje z nim Tim Waskett (astrofizyk), Will Spearman (fizyk z Harvardu) i Dafydd Steele (matematyk z uniwersytetu w Amsterdamie). Ekipa jak na futbol raczej oryginalna i, jak pokazuje życie, rzadko się myląca. To oni wyliczyli, że Mohamed Salah będzie znakomicie rozumiał się Roberto Firmino, a najlepszym trenerem dla "The Reds" będzie Klopp.

Nim wyliczenia zaczęły dawać efekty, na ławce trenerskiej Liverpoolu był jednak chaos. Po pożegnaniu Roya Hodgsona tymczasowym szkoleniowcem klubu został Kenny Dalglishtrener, który ostatni cieszył się tu z mistrzostwa. FSG najpierw nie chciała się z nim wiązać na dłużej, ale w końcu zmieniła zdanie. Przygoda Dalglisha z klubem trwała jednak rok. Potem swych sił na Anfield próbował Brendan Rodgers, człowiek, który wszystkie rzeczy chciał mieć w swoich rękach. To prawdopodobnie przez niego dyrektorem sportowym klubu nie został wtedy Louis van Gaal. Amerykanie wierzyli w swoje struktury, działy i kooperacje specjalistów, Rodgers wierzył w swoje pomysły. Współpraca z komitetem transferowym szła mu ciężko, a i owoce tych transferów były przeciętne. Pięknie grający w ofensywie Liverpool męczył się w obronie, a fani po tym, jak zastanawiali się, dlaczego drużyna skończyła rozgrywki dopiero siódma w tabeli, w następnym sezonie uśmiechali się na myśl o wicemistrzostwie. A potem znowu byli poza czołową piątką. Rodgers nie był jednak mistrzem porozumiewania się z otaczającymi go ludźmi.

Przynajmniej w zestawieniu z zastępującym go na stanowisku Kloppem. Uznano, że Niemiec ma łatwość w dogadywaniu się z dużą grupą osób. Słucha i wyciąga wnioski. Równocześnie, gdy ścisłe umysły w klubie podsumowały jego dotychczasową pracę za pomocą matematyki, okazało się, że to trener idealny. W połowie 2020 roku już nikt nie ma co do tego wątpliwości.

Jakie były inne efekty naukowo-analityczno-sportowych ruchów w Liverpoolu? Zdaniem CIES Football Observatory Liverpool ma najbardziej wartościowy skład piłkarzy z pięciu najlepszych lig Europy. W zestawieniu, w którym brano pod uwagę szereg czynników (wiek graczy ich formę, potencjał, wartość klubu), "The Reds" wyprzedziło Manchester City, Barcelonę i Real Madryt. Zresztą według opracowań tego samego eksperta Liverpool był w ostatnich latach klubem, który zajmował czołowe miejsca, jeśli chodzi o kwoty uzyskiwane ze sprzedaży graczy. Było to wynikiem nie tylko transferów Raheema Sterlinga (64 mln euro) i Luisa Suareza (82 mln euro), lecz także Philippe'a Coutinho (145 mln). W obecnym sezonie klub jest na transferowym plusie. Zresztą księgowy Liverpoolu śpi obecnie dużo lepiej niż dekadę temu.

Od bankruta do krezusa

To, w jakim stanie znajdowały się finanse Liverpoolu w październiku 2010 roku, zobrazować można plotką, że kupienie klubu przez FSG nastąpiło w ostatnim możliwym momencie. Gdyby w połowie października 2010 roku do transakcji nie doszło, to następnym krokiem byłych właścicieli miało być ogłoszenie upadłości. Ponad 300 mln funtów, które FSG zapłacił za Liverpool, to były środki na pokrycie klubowych zobowiązań. Teraz klub jest warty 1,77 miliarda funtów.

Oczywiście w ciągu tych 10 lat niektóre przychody zwiększały się w sposób naturalny, ale zestawienie ówczesnych i obecnych liczb Liverpoolu pokazuje też rezultaty pracy zatrudnionych w klubie osób.

Od 2010 do 2019 roku przychody komercyjne zwiększyły się w Liverpoolu z 67,7 mln funtów do 188 milionów. Dzień meczowy generuje dwa razy większe wspływy (wzrost z 42,5 mln do 83,3 mln), a przychody z transmisji skoczyły z 74,6 mln do 263,8 mln).

Podczas gdy poprzedni właściciele tylko mówili o modernizacji klubowego stadionu, nowe władze ogłosiły konieczność jego rekonstrukcji i przystąpiły do czynów. W grudniu 2014 roku rozpoczęło się powiększanie trybuny Main Stand, która w 2016 roku mogła przyjąć o niemal dziewięć tysięcy więcej osób, a klub zyskał też ważne pomieszczenia. Przy modernizacji obiektu nie uniknięto poważnej wpadki i scysji z kibicami. Przyjęto znaczne podwyżki cen biletów, co wywołało niezadowolenie fanów, a nawet protest. Kibice opuścili trybuny podczas meczu z Sunderlandem, a drużyna zremisowała, jak się wydawało, wygrany mecz. Władze Liverpoolu z podwyżkami odpuściły, ale z całej sytuacji wyciągnięto wnioski i zaczęto mocniej z fanami współpracować.

Sposób prowadzenia klubu i jego wyniki przyciągały na Anfield kolejnych międzynarodowych sponsorów. Tylko między 2018 a 2019 rokiem w poczet firm wspierających Liverpool weszło dziewięć potężnych instytucji. Klub miał wsparcie już nie tylko Calsberga, lecz także Western Union, Axy, EA Sports czy Betvictor. Przybywało mu też sporo mocnych partnerów w poszczególnych krajach. Nikt nie dziwił się, że Alexbank, czyli największy bank w Egipcie, nagle chce współpracować z ekipą, której gwiazdą jest Mohamed Salah. Przychylność biznesowych partnerów były rezultatem coraz lepszych wyników sportowych, ale nie tylko. Jedna z teorii mówi też, że wiele osób, które kibicowały "The Reds" w złotych dla drużyny latach 70. i 80., to teraz dyrektorzy, prezesi i wpływowi ludzie w wielu firmach na całym świecie. Na Anfield wracają nie w szalikach, a w garniturach.

Dzięki rozwojowi klubu i dobrym wynikom mocno wzrosła też wartość klubowej koszulki. Po kończącym się niebawem kontrakcie z New Balance do gry wszedł Nike i zaoferował Anglikom umowę, która może przejść do angielskiej historii. Nie z powodu jej wstępnej kwoty, a dlatego, że firma zaoferowała klubowi 20 proc. zysków od każdego sprzedanego t-shirtu. Wyliczono, że to sprawi, iż od Liverpoolu więcej ze swoich koszulek zarobi tylko Real Madryt i Barcelona.

Jaka przyszłość czeka "The Reds" pod rządami FSG? W ostatnim czasie pojawiają się opinie, że John Henry jako wytrawny handlowiec czeka na dobry moment, by sprzedać klub, klub który jest właśnie na sportowym szczycie.

- W głowach właścicieli na pewno co jakiś czas pojawiają się pytania: ile klub jest wart? Po co go kupiliśmy? Czy badamy możliwość sprzedaży, czy dalej cieszymy się inwestycją? - opisuje to Martin Broughton, były prezes Liverpoolu i osoba, która uczestniczyła w procesie ostatniej zmiany właściciela. - To jest zwykły proces wyceny kapitału potrzebny w procesie osiągnięcia zysku. Najważniejsze pytanie w nim brzmi, czy to właściwy czas na sprzedaż? - podsumowuje.

W przypadku Boston Red Sox FSG właściwego czasu na sprzedaż nie znalazło przez 20 lat swojej obecności w klubie. Czy w Liverpoolu będzie podobnie?

Przeczytaj także:

Więcej o:
Copyright © Agora SA