Premier League. Klopp: Cuda wymagają czasu

Pasuje tutaj jak d... do wiadra: Jürgen Klopp podbił Premier League, jeszcze zanim rozpoczął pierwszy trening z piłkarzami Liverpoolu. O "kloppomanii" i "klopptymizmie" przed dzisiejszym debiutem byłego trenera Borussii w angielskiej ekstraklasie pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i komentator Sport.pl.

Zaprawdę powiadam wam, nie było na Wyspach takiej ekscytacji od czasów drugiego przyjścia Jose Mourinho, a i poobijany w Madrycie Mourinho nie doczekał się wówczas aż tylu wyznań miłosnych. "Sekret bycia spełnionym menedżerem polega na udanej pierwszej konferencji prasowej. Wyniki drużyny nie mają już znaczenia" - ironizował na Twitterze Tom Comolosse z "London Evening Standard", przysłuchujący się inauguracyjnemu spotkaniu Jürgena Kloppa z dziennikarzami. Ktoś napisał nawet, że wyglądało to jak spotkanie gwiazdkowe w przedszkolu i wyścig, kto pierwszy usiądzie na kolanach Świętego Mikołaja.

Faktycznie, Niemiec pracuje w ośrodku treningowym w Melwood już ponad tydzień, a medialny trup nadal ściele się gęsto. Nie ma właściwie dnia, w którym kolejni reporterzy nie śpiewaliby hymnów pochwalnych na cześć nowego menedżera Liverpoolu, nie zauważając najwyraźniej, że ten kontroluje przekaz w sposób, którego nie powstydziłby się wspomniany Jose Mourinho. Powiedział nam przecież wszystko - nawet to, że nie jest Jezusem i nie umie chodzić po wodzie, że jest już zmęczony obecnością paparazzich i że nie chodzi do pubów tak często, jak sugerują zdjęcia wrzucane do sieci przez fanów kierujących na niego smartfony, gdy tylko przekroczy próg hotelu. Powiedział wszystko? Wszystko - poza choćby cieniem sugestii na temat swoich wyborów personalnych i taktycznych.

Rodgers: okoliczności łagodzące

Zanim o Kloppie jednak, najpierw wypadałoby parę słów poświęcić zwolnionemu kilka dni wcześniej Brendanowi Rodgersowi. Te fakty należałoby zresztą łączyć: dotychczasowy szkoleniowiec Liverpoolu zapewne nie straciłby pracy tak szybko, gdyby nie obawy właścicieli klubu, że jeśli się nie pospieszą, po Kloppa może się zgłosić inny pracodawca. Jasne: w dzisiejszych czasach wszyscy wyznajemy filozofię "umarł król, niech żyje król", zatrudnienie Niemca z pewnością jest wydarzeniem, którego potrzebowała cała angielska piłka z każdą kolejką Ligi Mistrzów pogrążająca się w coraz większym prowincjonalizmie, ale trudno przy okazji nie podsumować trzech z górą lat rządów bardzo młodego wciąż - o sześć lat młodszego od Kloppa - trenera z Irlandii Północnej. Dlaczego mu się nie powiodło?

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że gdyby nie ikoniczne już dla historii futbolu potknięcie Stevena Gerrarda z kwietnia 2014 r. (mistrzostwo kraju ucieka po błędzie człowieka, któremu najbardziej na nim zależy: wychowanka, kapitana i prawdziwego przywódcy, który nieraz sam jeden wyciągał drużynę za uszy), Brendan Rodgers osiągnąłby coś nieprawdopodobnego już w drugim roku pracy na Anfield: wygrałby ligę, i to w rywalizacji z bogatszymi, prowadzonymi przez nieporównanie bardziej utytułowanych menedżerów klubami. Ostatecznie skończyło się na wicemistrzostwie, ale zdobytym w fantastycznym stylu: 101 bramek w rozgrywkach okazało się najlepszym osiągnięciem Liverpoolu od czasów sezonu 1895/96 i zapewne równie długo nie zostanie pobite. Trudno się dziwić, że amerykańscy właściciele niemal natychmiast wynagrodzili trenera nowym kontraktem, a koledzy szkoleniowcy przyznali mu tytuł menedżera roku.

Jeszcze w czasach pracy w Swansea Rodgers dorobił się reputacji kogoś nieco obsesyjnie przywiązanego do idei utrzymywania się przy piłce, ale w najlepszych chwilach jego pracy na Anfield drużyna grała, jakby jej trenerem był... Jürgen Klopp: bezpośrednio, z zabójczo szybkimi atakującymi Suarezem, Sturridge'em i Sterlingiem. Problem w tym, że dwóch członków tego tercetu rok po roku uznało, że na innych boiskach trawa jest bardziej zielona (Suarez odszedł do Barcelony, Sterling do MC), a trzeci większość poprzedniego sezonu spędził, lecząc kontuzję - czy można ten fakt uznać za obciążający trenera?

Oczywiście: przez ostatnie tygodnie drużyna wydawała się grać bez serc, bez ducha, tylko czy nie wiązało się to już z powszechnym przekonaniem, że Brendan Rodgers rychło straci pracę? Czy nowym piłkarzom dano wystarczająco wiele czasu na adaptację? Niewątpliwie problemem były nietrafione po odejściu Suareza zakupy, ale tutaj winy nie ponosi wyłącznie menedżer, ale osławiony "komitet transferowy" (w sumie podczas rządów Rodgersa na nowych zawodników wydano szokującą kwotę prawie 300 milionów funtów, ale decyzję podejmował menedżer wspólnie z dyrektorem wykonawczym, przedstawicielem właścicieli, szefem skautów, specami od analiz i wyszukiwania). W trakcie kolejnych przebudów były momenty, kiedy Liverpool łapał rytm - choćby po przestawieniu drużyny na grę trójką obrońców w trakcie poprzedniego sezonu, gdy drużynę z Anfield porównywano z Bayernem Guardioli, ale także na początku obecnych rozgrywek (Mauricio Pochettino z Tottenhamu, szykując się do dzisiejszego starcia, również wyznał dziennikarzom, że w pierwszej połowie meczu Liverpoolu z Arsenalem patrzył na piłkarzy Rodgersa, zupełnie jakby patrzył na Borussię Kloppa...), dziś lepiej pamiętamy jednak tygodnie fatalnej passy. Gdyby chociaż w kwietniu nie przegrał w półfinale Pucharu Anglii z Aston Villą, broniłoby się go z większym przekonaniem, apelując o cierpliwość podczas kolejnej przebudowy...

Przy ocenie Rodgersa warto jednak pamiętać o argumentach zwolenników "Money League": z piątym co do wysokości budżetem Premier League Liverpool powinien się bić o miejsca między czwartym a szóstym, więc w ostatnich latach wyniki tej drużyny były zwyczajnie na miarę oczekiwań albo wręcz nieco lepsze od oczekiwanych. Kibicom trudno pewnie pogodzić się z faktem, że klub o takiej tradycji i osiągnięciach, stawał się - jak powiedział Jamie Carragher - "kolejnym Tottenhamem" (co należy rozumieć jako: piękna przeszłość i niewiele więcej), jednak dla bezstronnych obserwatorów to, iż mocniejsze finansowo MU, MC, Arsenal i Chelsea na dłuższą metę okazują się także mocniejsze sportowo, nie może budzić zdziwienia. Różnica w przychodach w porównaniu z gigantami z Manchesteru wynosi 180 milionów (do MU) i 90 milionów (do MC).

Klopp: trener przyszłości

Jasne, pojawienie się w Liverpoolu menedżera o takiej marce, charyzmie i pasji słusznie spowodowało, że serca kibiców z Anfield znów są pełne nadziei, fani Tottenhamu drżą o wynik dzisiejszego meczu, a sympatycy innych klubów skręcają się z zazdrości, że to nie ich drużynę będzie prowadził ten brodaty przystojniak, do którego garnitur pasuje równie dobrze jak dżinsy, T-shirt czy bluza z kapturem. Sukces w piłce jest, jak wiemy, wypadkową wielu czynników: przygotowania fizycznego i taktyki w równej mierze, co wiary w siebie, motywacji i zdolności komunikacyjnych. Jeśli tych trzech ostatnich w Liverpoolu brakowało, nowy menedżer przyniesie ich niemal w nadmiarze - zwłaszcza że naładował baterię podczas czteromiesięcznego urlopu. Chyba tylko Diego Simeone wytwarza wokół siebie podobną aurę.

Choć więc Gary Neville kręci nosem, że to trener powinien być wdzięczny klubowi, że zechciał go zatrudnić, a nie klub błogosławić trenera, że przyjął ofertę pracy - trudno się dziwić powszechnemu podnieceniu. Przed finałem Ligi Mistrzów Borussia - Bayern pisałem na blogu o czarodziejskiej mieszance poukładanego klubu (Liverpool chciałby również, podobnie jak zatrudniające Kloppa wcześniej Borussia i Mainz, grać na nucie ludowej i robotniczej, choć właściciele, rozbudowując stadion, myślą raczej o zwiększeniu puli miejsc dla klientów korporacyjnych...), zżytej drużyny (w Dortmundzie Klopp zabrał piłkarzy na wyprawę survivalową do Szwecji, gdzie zamiast trenować czy choćby biegać po lesie, przez pięć dni mieszkali w namiotach, jedli to, co uda się im złowić lub upolować, rozpalali ognisko w deszczu, zmagali się z plagą komarów itp.) oraz szkoleniowca będącego za pan brat i z mediami, i z ekspertami od taktyki, i z kibicami, i w końcu z piłkarzami. "Będziemy na niego czekać jak dobra żona na męża, który siedzi w więzieniu" - mówił kiedyś o długo leczącym kontuzję Hummelsie, coś podobnego myśli teraz pewnie o Dannym Ingsie czy Joe Gomezie...

Dawny menedżer Borussii nie jest jednak cudotwórcą: podkreśla, że właściciele Liverpoolu na ten sezon nie wyznaczyli mu żadnych celów poza "zwiększeniem rozpoznawalności marki" albo raczej rozpoznawalnego stylu gry. Kontrakt podpisał trzyletni - mówi, że jeśli w tym czasie nic nie zdobędzie, następnej pracy będzie musiał szukać w Szwajcarii. Innymi słowy, faktycznie więcej ryzykuje on (reputację jednej z najjaśniejszych trenerskich gwiazd kontynentu) niż zatrudniający go klub. W Borussii - nigdy dość przypominać - również potrzebował czasu: zanim w trzecim sezonie sięgnął po mistrzostwo, kończył rozgrywki na szóstym i piątym miejscu.

Jego pierwsza konferencja prasowa była komunikacyjnym majstersztykiem. Media cytowały deklarację, że uważa się za "Normal One", pana normalnego, co było oczywistą aluzją do "Special One" Mourinho (nawiasem mówiąc, pierwszym, który użył tej frazy, był następca Mourinho po zwolnieniu z Chelsea w 2007 r. Awram Grant), w niejednym portrecie prezentując go jako chłopaka ze Szwarcwaldu, który z całkowitą swobodą pójdzie z wami do pubu, przybije piątkę, postawi piwo, a nad kuflem będzie śmiał się najgłośniej. Z jednej strony przedstawiał się jak futbolowy romantyk, który na Anfield Road chce grać "emocjonalny futbol" i "piłkę na pełny gaz", przywracając swoim podopiecznym "radość w oczach", i który znakomicie wie, że w tym sporcie najważniejsi są kibice (oglądając tegoroczne mecze na Anfield, wyczuwał przede wszystkim zaniepokojenie fanów), z drugiej - nie ukrywał, że zamierza rządzić twardą ręką. "Lepiej, żeby na boisku jedenastu piłkarzy wspólnie realizowało błędny plan, niż żeby każdy robił to, co chce. Musimy to zrobić na jeden sposób i to będzie mój sposób". Jaki? "Nie mówię, że mamy zdobywać świat, mamy zdobywać piłkę, i to za każdym pieprzonym razem. Będziemy ją ścigać. Będziemy więcej biegać i więcej walczyć". Tak, wiem, słyszeliście to masę razy, chodzi o futbol w stylu "heavy metal", a nie łagodną i cichą orkiestrę Wengera.

Na czym polega ów "heavy metal"? W przypadku Borussii Kloppa nie chodziło o pressing na całym boisku , wyniszczający fizycznie drużyny, których trenerzy zbyt dosłownie pojmowali nauki Marcelo Bielsy (coś podobnego w założeniu ma prezentować dzisiejszy rywal Liverpoolu) - idea gegenpressingu polegała na walce o odbiór natychmiast po stracie (przy założeniu, że rywal, który odzyskał właśnie piłkę, jest jeszcze zdezorientowany, nie wie np., gdzie znajdują się jego koledzy) i błyskawicznym przejściu (umschaltspiel) do kontrataku, a jeśli się nie uda: równie szybkim cofnięciu się do obrony, w którą angażują się nawet boczni pomocnicy; z 4-2-3-1, którym zwykle grała Borussia, robi się wówczas 4-4-1-1. Czy obecny Liverpool ma szanse zaadaptować się do tej taktyki? Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, choć z pewnością zmian w organizacji gry nie wprowadzi się w ciągu najbliższych dni. Drużyna jest młoda i spragniona sukcesu, więc otwarta na zmiany, boczni obrońcy szybcy, Jordan Henderson przywykł do uganiania między dwoma polami karnymi, James Milner przebiegł w tym sezonie więcej kilometrów niż jakikolwiek inny gracz Premier League (średnio 12,48 kilometra na mecz), a i Lallana nauczył się pressingu u Pochettino w Southamptonie. Coutinho chętnie porównuje się z Kagawą, a choć Benteke nie ma oczywiście klasy Lewandowskiego, może liczyć na wsparcie Firmino i Sturridge'a. Żeby zacytować opinię samego Kloppa o sprowadzonym przezeń do Dortmundu Mchitarjanie: wielu wymienionych tu zawodników powinno pasować do jego filozofii "jak dupa do wiadra".

Premier League: zastrzyk frajdy

Coś podobnego można też powiedzieć o samym Kloppie i Liverpoolu. Oraz o Kloppie i Premier League.

Zestawiając ze sobą menedżerów Liverpoolu i Arsenalu (a raczej ich przyjścia do Anglii), publicysta "Guardiana" Barney Ronay zwraca uwagę na dwie rzeczy: Arsene Wenger odmienił nie tylko Arsenal, ale także całą wyspiarską piłkę, podobne nadzieje wiąże się teraz z Kloppem. Kiedy Francuz przychodził, był jednak przyjmowany sceptycznie (by nie rzec: wyśmiewany), Niemca wita się zaś, rozścielając przed nim czerwony dywan, zanim jeszcze rozegrał pierwszy mecz. Angielskie rojenia o własnej potędze przeminęły, nad rozmowami o miejscowym futbolu unoszą się (niewypowiedziane) niepokoje o kolejną narodową kompromitację podczas przyszłorocznego Euro oraz (wypowiedziane) lęki przed stratą na rzecz Włochów jednego miejsca w Champions League - w Lidze Mistrzów angielskie drużyny nigdy nie zaczęły równie źle. Obserwowana dziś w Anglii "kloppomania" ma więc niewątpliwie wiele wspólnego z coraz wyraźniejszym kompleksem niższości. Ferguson przeszedł na emeryturę, Wenger też się starzeje, van Gaal jest zbyt oschły, Pellegrini to nie ten kaliber, Mourinho nie idzie, ale mamy przynajmniej Kloppa (no i czekamy na Guardiolę...).

Początek będzie trudny nie tylko z powodu osłabień kadrowych (przed meczem z Tottenhamem wciąż niezdolni do gry są Benteke, Henderson i Firmino, na wiele miesięcy wypadli wspomniani Gomez i Ings, a do otwarcia okienka transferowego daleko), ale także czekających go przeciwników - po Tottenhamie przyjdą kolejne drużyny z czołówki: Southampton, Chelsea, Crystal Palace i MC; z Chelsea i MC trzeba będzie grać na wyjazdach. Nawet jeśli zmiana trenera nie przyniesie od razu zmian w tabeli, i tak będzie ciekawie. Będzie - żeby zacytować jeszcze kilka wersetów z ewangelii według Jürgena - "bardzo emocjonalnie, bardzo szybko, bardzo mocno, nienudno i nieszachowo. Oczywiście taktycznie, ale taktycznie z wielkim sercem. Taktyka jest ważna, nie wygrywasz bez niej, ale prawdziwą różnicę robią emocje. Życie w naszej grze - oto, co się liczy".

Liverpool chce szybko zarobić na Kloppie. Kolekcja gadżetów "Tego Normalnego" [ZOBACZ]

Więcej o:
Copyright © Agora SA