Premier League. Tottenham i kryzys. Czy Pochettino zdoła naprawić sytuację?

Tottenham i kryzys - te słowa idą w parze jak Jacek i Placek. Albo raczej, bo nie brak tu elementów komicznych, jak Flip i Flap. Czy Mauricio Pochettino zdoła naprawić sytuację, czy tak jak poprzednicy zostanie zwolniony przez niecierpliwego prezesa? A może to właśnie prezes jest przyczyną kłopotów? - pyta Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Najlepiej wyraził to, jak zwykle, sir Alex Ferguson. Było sobotnie popołudnie na Old Trafford, w szatni Manchesteru United menedżer tej drużyny miał właśnie przemówić do swoich piłkarzy po raz ostatni przed rozpoczęciem meczu. "Prosiłem w myślach:" Och, daj sobie spokój z gadaniem o Tottenhamie - wspomina tamtą scenę w swojej autobiografii Roy Keane. - Przecież wszyscy wiemy, jacy oni są: mili i fajni, ale i tak im wp... "". Dotarcie do sedna zajęło sir Aleksowi cztery sylaby: "Lads, it's Tottenham" - powiedział i to było na tyle.

Nieszczęścia to ich specjalność

"Panowie, to jest Tottenham" - zdanie sędziwego Szkota w swojej lapidarności może się równać jedynie z frazą Jerzego Pilcha, który po zapoznaniu się z historią tego klubu napisał kiedyś: "nie wiedziałem, że Tottenham jest aż taką Cracovią". Mieści się w nim właściwie wszystko, od kuriozalnych błędów piłkarzy zaczynając. "Panowie, to jest Tottenham", czyli gol stracony kilka tygodni temu w meczu z Newcastle, sześć sekund po rozpoczęciu drugiej połowy. Po pierwszej, w której Koguty grały naprawdę dobrze, było 1:0 dla nich, ale na drugą połowę wyszły zdekoncentrowane: pomeczowe analizy wykazały, że kiedy Newcastle szykowało się już do zadania ciosu, zawodnicy Tottenhamu jeszcze między sobą rozmawiali, sznurowali buty itd. Ułamek sekundy później sędzia zagwizdał, ze środka poszło podanie na skrzydło do pędzącego już Ameobiego, za którym nie zdążył boczny obrońca Eric Dier, żaden ze stoperów nie zdołał zablokować uderzenia i z 1:0 zrobiło się 1:1, a co w tym wszystkim najgorsze: trener Mauricio Pochettino przyznawał, iż po takim ciosie jego piłkarze zamiast złości zaczęli odczuwać lęk, że na tym jeszcze nie koniec przykrości, jakie przypadną im w udziale tego popołudnia - i oczywiście nie był to koniec, bo Newcastle wkrótce strzeliło kolejnego gola.

Nie był to koniec, i nie był też początek. Rok wcześniej Tottenham stracił bramkę już w trzynastej sekundzie meczu z Manchesterem City, kiedy nie w pełni skoncentrowany jeszcze Lloris wykopał piłkę prosto pod nogi rywali. Komentujący spotkanie w telewizji Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek tamtego spotkania nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych (wówczas jeszcze) Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem: siedmiu czy ośmiu z nich zajmowało się jeszcze podciąganiem getrów i poprawianiem ochraniaczy Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham dał sobie jednak strzelić gola, a gdy rozpoczynał grę od środka, natychmiast stracił piłkę, Arsenal skontrował i w kilkadziesiąt sekund od stanu 0:0 doprowadził do dwubramkowej przewagi - było po meczu.

"Panowie, to jest Tottenham". Czyli drużyna, która prowadząc do przerwy na własnym stadionie 3:0, jest w stanie roztrwonić to prowadzenie w ciągu następnych czterdziestu pięciu minut - w ciągu ostatnich dwunastu lat zdarzyło się to dwukrotnie, w lidze z Manchesterem United i w Pucharze Anglii z Manchesterem City, bynajmniej niebędącym wówczas własnością szejków, tułającym się gdzieś w środku tabeli, a w dodatku całą drugą połowę grającym w dziesiątkę. Drużyna, której piłkarze w poprzednim sezonie Premier League popełnili najwięcej indywidualnych błędów prowadzących do utraty gola i której kolejni trenerzy również błędów nie unikają - żeby dać przykłady Tima Sherwooda, grającego w ustawieniu 4-4-2 przeciwko Arsenalowi i narażającego się na kompletną dominację Kanonierów w środku pola albo Andre Villas-Boasa, każącego grać swoim niezbyt szybkim obrońcom wysoką linią przeciwko błyskawicznie grającym ofensywom Liverpoolu (z Suarezem) i MC (z Aguero) - piłki za plecy Michaela Dawsona rywale zagrywali z regularnością niemal równą tej, z jaką Hugo Lloris wyjmował je później z siatki.

Oczywiście kibicujący temu klubowi fatalista będzie musiał dodać w tym miejscu, że jest to również drużyna, której nieszczęścia przytrafiają się częściej niż pozostałym. Historia nieświeżej lazanii, którą drużyna zatruła się w przeddzień ostatniej kolejki ligowej sezonu 2005/06 (dobry wynik meczu, w którym dziewięciu piłkarzy nie nadawało się do gry, miał dać im awans do Ligi Mistrzów) należy już do mitologii angielskiej piłki. Nieszczęściem Tottenhamu był również niedawny triumf Chelsea w Champions League: spisywana na straty drużyna prowadzona przez tymczasowego szkoleniowca Roberto di Matteo odrobiła straty w pojedynku z Napoli, a następnie sensacyjnie wyeliminowała Barcelonę i jeszcze bardziej sensacyjnie Bayern - rozgrywki Premier League zakończyła wprawdzie za Tottenhamem, który był czwarty, ale jej zwycięstwo pozbawiło zespół z White Hart Lane prawa gry w kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Nikomu innemu podobna przykrość się nie zdarzyła.

A te wszystkie błędy sędziów, co do których kibice Tottenhamu upierać się będą, że są jeśli nie częstsze, to na pewno dotkliwsze niż w przypadku pozostałych drużyn? Mark Clattenburg, nieuznający gola Miguela Pedro Mendesa, strzelonego na Old Trafford z połowy boiska w ostatniej minucie meczu z Manchesterem United (Portugalczyk przelobował źle ustawionego bramkarza, piłka wpadła do siatki, Roy Carroll wybił ją dobry metr za linią)? Howard Webb, dyktujący na tym samym stadionie karnego dla gospodarzy za rzekomy faul Gomesa na Carricku, przy stanie 2:0 dla gości - oczywiście od tego momentu rozpoczęło się odrabianie strat, zakończone kolejnym zwycięstwem MU? Martin Atkinson uznający gola dla Chelsea w meczu Pucharu Anglii, choć podczas zamieszania w polu karnym piłka nawet nie zbliżyła się do linii bramkowej? Czerwone kartki, anulowane wspaniałomyślnie przez komisję odwoławczą, kiedy na zmianę wyniku było już za późno?

Tanio kupuje, drogo sprzedaje, szybko zwalnia

Ale tłumaczenie wszystkiego roztrzepaniem piłkarzy, pechem czy nawet fatum byłoby zbyt proste. Ktoś przecież tych piłkarzy kupuje, ktoś zatrudnia - i zwalnia - mających prowadzić ich do zwycięstw szkoleniowców. Z każdym kolejnym rokiem prasa angielska ma coraz mniej wątpliwości: głównym odpowiedzialnym za niekończące się kłopoty Tottenhamu jest prezes Daniel Levy.

Czy słusznie? Odpowiedź jest złożona, bo niewątpliwie dzięki talentom biznesowym Levy'ego klub ma bardziej rozpoznawalną markę, wyższe obroty i silniejszą pozycję w europejskiej piłce niż wtedy, gdy ów świetnie wykształcony w Oksfordzie biznesmen obejmował rządy. Pracując z nieporównywalnie niższym budżetem (zwłaszcza płacowym) i mając stadion o kilkanaście tysięcy miejsc mniejszy niż najważniejsi rywale (nieco powyżej 36 tysięcy to trzynasta pojemność w Anglii), Levy był świadkiem, jak jego drużyna raz jeden awansowała do Ligi Mistrzów i spędziła w niej jeden sezon, dochodząc do ćwierćfinału. W Lidze Europy Tottenham występuje regularnie. W Premier League kończy sezon zwykle w okolicy piątego-szóstego miejsca - to niewątpliwa poprawa, w porównaniu z czasami, gdy klub był własnością Alana Sugara. Za kadencji Levy'ego Tottenham dorobił się jednego z najnowocześniejszych ośrodków treningowych w Europie, niedługo zacznie się rozbudowa stadionu. Kiedy do klubu zgłasza się kupiec po którąś z jego największych gwiazd, prezes gra twardo: potrafił na rok zatrzymać Lukę Modricia, kiedy chciała go wykupić Chelsea, a za Michaela Carricka, Dymitara Berbatowa (obaj sprzedani do MU), Robbiego Keane'a (trafił do Liverpoolu), Garetha Bale'a i wspomnianego Modricia (odeszli do Realu) uzyskiwał fenomenalne pieniądze.

W czym zatem leży problem? W niecierpliwości prezesa? W trakcie 13 lat jego rządów przez Tottenham przewinęło się dziesięciu szkoleniowców. Przez cały ten czas Levy próbował wprowadzić w klubie kontynentalną strukturę zarządzania - tak, żeby zamiast składać wszystko (czyli zarówno kontrakty, transfery, nadzorowanie drużyn młodzieżowych, jak pracę z pierwszym zespołem) w ręce menedżera, władzą dzielili się trener i dyrektor sportowy. Z bliżej niezrozumiałych powodów w Anglii ten model ciągle się nie sprawdza: w Tottenhamie działał przez krótki czas właściwie tylko na samym początku, gdy dyrektorem był Frank Arnesen, a trenerem Martin Jol. Kiedy podkupionego przez Chelsea Arnesena zastąpił Damien Commoli, zaczęły się nieporozumienia i wzajemne podgryzanie.

Z perspektywy czasu widać, że niemal każda decyzja prezesa o zwolnieniu z pracy trenera okazywała się błędna. Martin Jol wywalczył piąte miejsce w lidze i pierwszy od lat awans do europejskich pucharów: został zwolniony. Juande Ramos zdobył Puchar Ligi: został zwolniony (choć jego akurat bronić najtrudniej - kiedy wyrzucano go z pracy, po ośmiu kolejkach miał na koncie dwa punkty; inna sprawa, że był to sezon, w którym prezes w końcówce okienka transferowego sprzedał Berbatowa i Keane'a i na znalezienie klasowych zastępców nie starczyło już czasu). Harry Redknapp awansował do Ligi Mistrzów, później znów zajął czwarte miejsce (to wtedy Chelsea pozbawiła Tottenhamu prawa gry w Champions League): został zwolniony. Andre Villas-Boas zajął miejsce piąte, a potem musiał przebudowywać drużynę po odejściu Garetha Bale'a: został zwolniony w związku z dwoma srogimi porażkami, mimo iż zespół nadal był dość wysoko w tabeli. Tim Sherwood procentowo wygrał więcej meczów niż poprzednik i wprowadził do zespołu kilku zdolnych wychowanków: został zwolniony.

Oczywiście Redknappowi i Sherwoodowi można było zarzucić taktyczną naiwność. Oczywiście obaj mieli niewyparzone gęby, co nie pasowało do wizerunku klubu, jaki prezes chciałby sprzedawać sponsorom. Oczywiście za czasów Harry'ego Redknappa ta drużyna miała najmocniejszą kadrę w ciągu ostatniej dekady, z Modriciem, van der Vaartem czy Bale'em - Daniel Levy miał prawo uważać, że nie o czwarte miejsce Koguty powinny się bić, ale o pierwszą trójkę. Problem w tym, że za każdym razem nie tylko nie dawał trenerowi wystarczająco wiele czasu, ale też swoją postawą hazardzisty na rynku transferowym utrudniał budowanie drużyny. Owszem: kupował dużo i chętnie (w ciągu ostatnich dwóch lat przyszło aż 21 piłkarzy, tyle samo odeszło - czystego zysku było z tego 10 milionów funtów), ale szukając jak najlepszych okazji i niekoniecznie wysłuchując listy najpilniejszych potrzeb. Wiadomo np., że w 2012 r. Villas-Boas prosił o sprowadzenie Joao Moutinho - transferu nie udało się sfinalizować przed zamknięciem okienka transferowego, a potem Portugalczyk trafił do Monaco. W 2013 zamiast Eriksena do klubu miał przyjść Willian, ale włodarze Tottenhamu byli na tyle niedyskretni podczas negocjacji, że Brazylijczyka sprzątnął im sprzed nosa, już po testach medycznych, Jose Mourinho. Tego lata Mauricio Pochettino prosił o Morgana Schneiderlina i Mateo Musacchio - bezskutecznie, a zastępcy tej dwójki, Stambouli i Fazio, delikatnie mówiąc, nie zachwycają (pierwszy występuje jedynie w Lidze Europy, drugi w siedmiu meczach obejrzał już dwie czerwone kartki). Właściwie każdy kolejny odchodzący trener sugeruje później w wywiadach, że Daniel Levy kupował piłkarzy, których on sam nie potrzebował - ale była okazja kupić tanio. Koronny przykład z ostatnich lat: Lewis Holtby, który po straconym półtora roku w Anglii wrócił już do Bundesligi.

Trudne początki Pochettino

Jak idzie na White Hart Lane Mauricio Pochettino? Po niezłym początku, z ostatnich pięciu meczów ligowych na własnym stadionie Tottenham przegrał cztery, i to bynajmniej nie z ligowymi potentatami (punkty wywoziły stąd WBA, Newcastle, Stoke i Liverpool). A co być może ważniejsze: po piłkarzach Tottenhamu nie widać, by realizowali jakąś trenerską strategię. Wyjątkiem był wyjazdowy mecz z Arsenalem, kiedy goście bronili się bardzo głęboko, czyhając na okazje do kontry, poza tym jednak trudno mówić o tym, że drużyna pod Pochettino wypracowała jakiś nowy styl.

Niemówiący zbyt dobrze po angielsku Argentyńczyk w rozmowach z dziennikarzami nadużywa słowa "filozofia". Analizując jego wypowiedzi i odwołując się do tego, co pod jego wodzą prezentował Southampton, można dojść do wniosku, że chodzi w niej po pierwsze o szybkie tempo, po drugie zaś o wysoki pressing, któremu - jako uczeń Marcelo Bielsy - Pochettino hołduje od dawna. Ani jednego, ani drugiego na White Hart Lane nie oglądamy - jakby piłkarze nie chcieli zaakceptować metod nowego trenera albo nie rozumieli jego oczekiwań. Kolejne przyjeżdżające tu zespoły bronią się na własnej połowie, Koguty zaś mozolnie konstruują własne akcje - przy czym stosunkowo najczęściej przy piłce są stoperzy, a ich najlepszym sposobem przyspieszenia - długa i jakże często niecelna piłka na skrzydło. Argentyński szkoleniowiec narzeka, że murawa stadionu jest o kilka metrów krótsza i węższa od większości boisk Premier League, ale większym problemem od ciasnoty jest chyba zbyt mało gry z pierwszej piłki i fakt, że w ustawieniu 4-2-3-1, z odwróconymi skrzydłowymi, cierpi kilka naturalnych talentów, np. stworzony do gry na lewym skrzydle i konsekwentnie ustawiany po prawej stronie Andros Townsend. Szwankuje praca bocznych obrońców, w systemie Pochettino kluczowych podczas rozgrywania akcji ofensywnych: Danny Rose, owszem, zapędza się pod bramkę rywala, ale fatalnie dośrodkowuje. Na środku obrony nie przekonują ani Kaboul, ani Fazio (ten pierwszy został kapitanem drużyny, ale nie ujawnił dotąd żadnych cech przywódczych, a jako organizator defensywy wypada po prostu fatalnie), zaś Vertonghen, co do którego wydawało się jeszcze przed rokiem, że będzie jednym z najlepszych obrońców tej ligi i którym interesowała się Barcelona - odmówił podpisania nowego kontraktu i gra głównie w Lidze Europy. Po serii przerażających błędów nikt nie tęskni za Chirichesem. Zagubili gdzieś formę z pierwszego okresu pobytu w klubie pomocnicy Paulinho, Dembele i Capoue. Lamela zachwycił w kilku meczach pucharowych, ale w lidze wciąż się nie przełamał. Eriksen to przypadek trochę podobny do Ozila czy Maty: błyskotliwy rozgrywający, który coraz rzadziej potrafi odcisnąć piętno na meczu, w dwóch ostatnich spotkaniach zmieniony zresztą już w 45. minucie. W Chadliego kibice nie wierzyli od początku i pożytek w konstruowaniu akcji jest z niego niewielki, ale akurat on potrafi znaleźć się w polu karnym i strzelił dla Tottenhamu już pięć goli w Premier League. Na szczęście, chciałoby się dodać, bo napastnicy - Adebayor i Soldado - również są bez formy. Hiszpan uczestniczy w rozegraniu, obsługuje kolegów nieszablonowymi podaniami, ale pod bramką jest sparaliżowany, dostaje też mało podań, bo wspomniani odwróceni skrzydłowi zamiast dośrodkowywać, sami schodzą do środka. Napastnik z Togo ma jeden z tych momentów kariery, dla których nie tęsknią za nim ani kibice Manchesteru City, ani fani Arsenalu: sprawia wrażenie niezainteresowanego. W statystykach strzałów na bramkę zespół z White Hart Lane jest zdecydowanie poniżej ligowej średniej - zdarzają się mecze, gdy na pierwsze celne uderzenie trzeba czekać godzinę.

Oprócz Hugo Llorisa, fani Tottenhamu i eksperci zgodnie wyróżniają dwóch piłkarzy, obaj są zresztą wychowankami i utożsamiają się z klubem silniej niż ktokolwiek z legii cudzoziemskiej. Pierwszy to 23-letni pomocnik Ryan Mason, który po kilku sezonach tułania się na wypożyczeniu do niższych lig dostał wreszcie szansę od Pochettino w Pucharze Ligi, strzelił piękną bramkę w meczu z Nottingham Forest i od tamtej pory nie oddał miejsca w wyjściowej jedenastce. Drugi to najskuteczniejszy w drużynie Harry Kane, przez kolejnych menedżerów używany raczej do gry w pucharach, u Pochettino początkowo również sprowadzony do roli dublera, ale z każdym kolejnym golem dopominający się o pozycję pierwszego napastnika.

Konkurencji wielkiej, jak widać, nie ma: ponura prawda o ostatnich tygodniach Tottenhamu mówi, że aby stać się w tej drużynie wyróżniającą postacią, nie trzeba mieć wielkich umiejętności - wystarczy chcieć bardziej niż inni. "Panowie, to jest Tottenham", czyli drużyna, która po stracie gola spuszcza głowy i myśli o tym, jak najszybciej wrócić do szatni. O tym, jak niepowodzenie podcina jej skrzydła, mówią wprost i Mauricio Pochettino, i jego piłkarze, a kibice i media dyskutują o słabości charakterów i deficycie przywódców. Cokolwiek by mówić o Tottenhamie Martina Jola, grali tam Edgar Davids czy Robbie Keane - każdy z nich zdolny do potrząśnięcia kolegami i poderwania ich do walki. Z podobnych przyczyn Harry Redknapp zabiegał o powrót do klubu Keane'a, a potem kupił Scotta Parkera.

Wielu uważa, że obecny skład Tottenhamu jest najsłabszy od lat. Po odejściu "Elvisa" nie pojawili się "Beatlesi" - z siedmiu kupionych w miejsce Bale'a piłkarzy żaden nie podbił Premier League, a kwoty zapłacone za Soldado czy Lamelę z półtorarocznej perspektywy wydają się absurdalnie wysokie. Nieudane transfery z ostatnich dwóch sezonów to jeden z powodów, dla których pod pręgierzem mediów znalazł się nie tylko prezes Levy, ale także dyrektor sportowy Franco Baldini - zwłaszcza, że np. Gylfi Sigurdsson, któremu pozwolono odejść do Swansea, stał się w nowym klubie jednym z najlepszych pomocników angielskiej ekstraklasy.

Po jedenastu kolejkach drużyna zajmuje dwunaste miejsce w tabeli Premier League. Tabeli, dodajmy, na tyle spłaszczonej, że do pozycji dającej prawo gry w Lidze Mistrzów traci zaledwie cztery punkty. Niby więc wciąż jeszcze jest czas, żeby zrobić porządek, zacząć od nowa, potrząsnąć zespołem, zmienić podejście do meczów czy treningów - tylko czy Mauricio Pochettino dostanie ten czas? Fakt, że zaledwie pół roku temu podpisał pięcioletni kontrakt, nic nie znaczy - nie takie kontrakty w Anglii już rozwiązywano, a w zakładach bukmacherskich notowania Argentyńczyka nie należą do najmocniejszych.

Jego pozycji wśród piłkarzy nie wzmacnia ani fakt, że Argentyńczyk wciąż kiepsko mówi po angielsku, ani to, że każe im trenować dwa razy dziennie. Prawdziwa próba sił czeka go w styczniu, jeśli oczywiście dotrwa do tego momentu: w zimowym okienku transferowym będzie zapewne próbował pozbyć się zawodników, co do których stracił złudzenia (lista jest wyjątkowo długa: obejmuje Chirichesa, Paulinho, Dembele, Lennona, a może także Adebayora, Soldado, Eriksena, Vertonghena czy Capoue), a na ich miejsce sprowadzić takich, którzy nie będą się bali pracy i walki. Jeśli sądzić po kibicach, zaczynają mieć dość bezproduktywnych, choć efektownych kroczków nad piłką ("miłych i fajnych", jak by powiedział Roy Keane), a na ich miejsce woleliby zobaczyć jakiś porządny wślizg.

Wielcy piłkarze bez Złotej Piłki [TOP 10]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.