No, może z jednym wyjątkiem. "Minęło dziewięć minut od czasu, gdy Arsenal ostatni raz zdobył jakieś trofeum" - zażartował na Twitterze Gary Lineker zaraz po tym, jak kiepsko skądinąd sędziujący Lee Probert zakończył wczorajszy finał Pucharu Anglii. Słynny przed laty napastnik, a dziś gospodarz nadawanego przez BBC programu Match of the Day, nawiązywał tyleż do dziewięciu lat, które upłynęły od ostatniego triumfu piłkarzy Arsene'a Wengera, co do dyżurnych szyderstw związanych z tą przedłużającą się posuchą.
Wyraz twarzy menedżera Kanonierów po ponad dwugodzinnym pojedynku mówił jasno, z jaką ulgą wiązało się zwycięstwo nad Hull - zwłaszcza że udało się je odnieść w okolicznościach dalekich od ideału. Po raz kolejny w tym sezonie Arsenal zaczął kiepsko: trójka pomocników ugięła się pod pressingiem i oddała rywalom inicjatywę, po błędach w kryciu strefowym przy stałych fragmentach gry londyńczycy stracili dwa gole i wyglądali na śmiertelnie przerażonych - szczęśliwie cudowne uderzenie Cazorli z rzutu wolnego pozwoliło im uwierzyć, że nie wszystko jeszcze stracone.
Steve Bruce przygotował swoich podopiecznych lepiej niż Wenger: niemal każdy rzut wolny czy rożny Hull kończył się zamieszaniem w polu karnym Łukasza Fabiańskiego (przy stanie 2:0 Gibbs wybił z pustej bramki główkę Aleksa Bruce'a), a rajdy Elmohamady'ego i Roseniora (w drugiej połowie także Aluko) również sprawiały Kanonierom mnóstwo kłopotów. Meyler i Livermore biegali jak szaleni między pomocnikami Arsenalu, Huddlestone zaś, który biegaczem nigdy nie był, umiejętnie dogrywał i próbował szczęścia z dystansu. Na tle Hull tacy piłkarze jak Podolski czy Özil wyglądali wręcz anemicznie, a Curtis Davies radził sobie z Giroud w sposób, który każe się zastanawiać, dlaczego właściwie ten obrońca nie wystąpił nigdy w reprezentacji Anglii.
A jednak Arsenal zdołał odrobić dwubramkową stratę i doprowadzić do dogrywki, w której kapitalny gol Aarona Ramseya przesądził o zwycięstwie, zmieniając jednocześnie spojrzenie na cały sezon swojej drużyny, a może także rozstrzygając o przyszłości swojego trenera. Arsene Wenger, który wciąż nie przedłużył wygasającego kontraktu, niby zastrzegał, że swojej przyszłości nie uzależnia od wyniku tego spotkania, ale przecież gdyby przegrał z Hull, domaganie się jego odejścia byłoby powszechne. Tak samo jak powszechne jest teraz podkreślanie, że mamy oto do czynienia z "nowym początkiem" i "pierwszym z wielu trofeów"; że rzekomy "specjalista od klęski" kończy rok lepiej niż ktoś, kto obdarzył go tym mianem - Jose Mourinho.
Otóż nie jestem pewien, czy ogłaszanie przełomu jest słuszne. Skoro drużyna z dolnej połówki tabeli była w stanie przez długie minuty trzymać Arsenal w szachu, skoro obrońcy i bramkarz Kanonierów panikowali (Fabiański miał mnóstwo szczęścia w przedostatniej minucie dogrywki po wyjściu poza pole karne i minimalnie niecelnym strzale Aluko), cóż dopiero potrafiłyby im zrobić - i co, szczerze mówiąc, robiły w zakończonym właśnie sezonie - drużyny z czołówki?
Wczoraj kolejny raz zobaczyliśmy, że problemem Arsenalu jest brak boiskowego przywódcy - z pewnością nie jest nim noszący opaskę kapitańską Arteta, ale nie jest też najdroższy w zespole Özil. Że wspomniany Özil, podobnie zresztą jak zmieniony wcześnie Podolski, a także Arteta, znów rozczarował. Że i tym razem - przypomnijmy, co działo się w trakcie fatalnych meczów z Liverpoolem, Chelsea czy Evertonem - Arsene Wenger sprawiał wrażenie zaskoczonego ustawieniem i strategią rywala. Że defensywa przy stałych fragmentach gry gubiła się po raz kolejny (zacytujmy frazę sprawozdawcy "Daily Telegraph": "Przy wszystkich dyskusjach o kryciu strefowym, tu po prostu nie było jakiegokolwiek krycia "). Że gwiazdorzy z przedniej formacji nie wracali, by wesprzeć bocznych obrońców. Że wciąż, dyskutując o tej drużynie, częściej musimy mówić o psychologii niż o taktyce.
Taktycznie oczywiście trzeba Wengerowi oddać sprawiedliwość. Po pierwsze, podjął dobrą decyzję o wprowadzeniu żwawego Sanogo i przejściu na ustawienie 4-4-2 w drugiej połowie. Po drugie, umiał być cierpliwy: kolejnych rezerwowych, Rosicky'ego i Wilshere'a, wpuścił na boisko dopiero w dogrywce, kiedy piłkarze rywala ledwo już powłóczyli nogami. W zasadzie ani razu jednak w trakcie meczu Kanonierzy nie byli w stanie zdominować rywali, ani razu też ich ataki nie zamieniły się w oblężenie bramki Hull. Losy pojedynku odwróciły się, bo przeciwnik szybciej opadł z sił.
Nie zdziwię się więc, jeśli po opadnięciu pierwszej euforii wrócą pytania o możliwość dalszego rozwoju Arsenalu z Arsenem Wengerem. Znajdą się pewnie tacy, którym triumf w Pucharze Anglii nie zdoła rozwiać fatalnych wspomnień z tysięcznego meczu Kanonierów pod tym trenerem (przegranego, przypomnijmy, na Stamford Bridge 6:0) i którzy będą uważać, że moment zakończenia dziewięciu lat chudych byłby dla Wengera najlepszy na pożegnanie z honorem. Analizując pojawiające się już plotki transferowe, krytycy Francuza będą narzekać, że i tym razem częściej pojawiają się w nich nazwiska ofensywnych pomocników niż jakiegoś porządnego "niszczyciela" w typie Patricka Vieiry.
Na tym właśnie polega sekret szklanki w połowie pełnej, a w połowie pustej. Bo przecież znajdą się również tacy, którzy przekonywać będą, że nowy, lepszy Arsenal oglądali już w tym sezonie, kiedy drużyna przewodziła w tabeli, chwilami grając oszałamiający futbol ( najlepszym przykładem wspominany już przeze mnie w podsumowaniu rozgrywek gol Wilshere'a w meczu z Norwich ), a marsz po tytuł został wiosną zatrzymany w gruncie rzeczy z powodu nieobecności kluczowych piłkarzy. Gdyby najlepszy wczoraj na boisku Aaron Ramsey - powiadają zwolennicy tej teorii - nie doznał kontuzji 26 grudnia , jego statystyki z pewnością przyćmiłyby osiągnięcia innego biegającego między jednym a drugim polem karnym pomocnika, Yayi Toure. Zanim wypadł na prawie 4 miesiące, Ramsey zdołał strzelić 15 bramek, w sumie podczas całego sezonu zdobył ich 18, zaledwie o 6 mniej niż piłkarz Manchesteru City, który rozegrał jednak 11 meczów więcej
Co do mnie, tak jak w trakcie rozgrywek broniłem się przed pochopnym spisywaniem Arsenalu i Arsene'a na straty, tak i teraz nie potrafię zbyt łatwo uwierzyć, że wczorajszy finał okaże się w dziejach tej drużyny przełomem. A Wy, którą możliwość wybieracie?
Głową już przy mundialu? Zaraz po nim nowy sezon! Jakie koszulki założy Twoja ulubiona drużyna?