Premier League. Villasa-Boasa bój o posadę w meczu z MU

Na razie bardziej niż o kryzysie Tottenhamu jest to opowieść o medialnej paranoi. Choć jeśli Andre Villas-Boas przegra dziś z Manchesterem United, amunicja dziennikarzy będzie dużo mocniejsza - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny". Mecz "Kogutów" z "Czerwonymi Diabłami" w niedzielę o 13 - relacja na żywo na Sport.pl oraz w aplikacji Sport.pl Live na smartfony.

Harry Redknapp, zwolniony przed półtora roku trener Tottenhamu, narzekał na pracę w tym klubie, mówiąc, że za dużo w nim polityki. Wydarzenia ostatnich dni - erupcja medialnych spekulacji na temat przyszłości następcy Redknappa, Andre Villas-Boasa - pokazują, że pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Jeśli wierzyć angielskim mediom, i to bynajmniej nie tabloidom, ale poważnemu zwykle "Guardianowi", po ubiegłotygodniowej klęsce 6:0 z Manchesterem City 36-letni menedżer Tottenhamu jest o włos od utraty pracy, a spotkanie z Manchesterem United ma rozstrzygnąć o jego przyszłości. Notowania bukmacherskie wskazują, że coś jest na rzeczy. W gazetach krążą już nazwiska potencjalnych następców, wśród których faworytem zdaje się być szkoleniowiec Swansea, Michael Laudrup (prowadzący Celtę Vigo Luis Enrique już ogłosił, że nie jest zainteresowany).

Było tak pięknie...

Niesamowite, prawda? W sezonie 2012/2013 Tottenham do ostatnich minut ostatniej kolejki walczył o miejsce dające prawo gry w Lidze Mistrzów, a rozgrywki zakończył z rekordową liczbą punktów w historii swoich występów w Premier League. Po dziewięciu meczach tego sezonu, a więc zaledwie trzy kolejki temu, mówiliśmy o najlepszym starcie Tottenhamu w dziejach angielskiej ekstraklasy. Gdyby dwie kolejki temu piłkarze Villas-Boasa wygrali z Newcastle, znaleźliby się na drugim miejscu z minimalną stratą do prowadzącego Arsenalu. Przegrali, choć mieli w tamtym meczu miażdżącą przewagę, oddali 31 strzałów na bramkę Tima Krula, z czego 14 celnych. Nie sądzę, by w ciągu najbliższych miesięcy dane nam było obejrzeć równie fenomenalny występ któregokolwiek z bramkarzy: Holender z Newcastle w jednej tylko akcji, po rzucie wolnym Sigurdssona, zdołał odbić piłkę po rykoszecie, potem dotknął jej jeszcze dwukrotnie, blokując dobitkę Kaboula, by ostatecznie zostawić wybicie z pustej bramki jednemu z kolegów. Czy gdyby tamten mecz skończył się inaczej, histeria wokół Villas-Boasa byłaby równie wielka?

Od początku nowego sezonu - sezonu, przypomnijmy, rozpoczynanego bez Garetha Bale'a, za to z siedmioma piłkarzami kupionymi za pieniądze z jego transferu - Tottenham miał jeden problem: pokonywania drużyn, które przyjeżdżały na White Hart Lane, żeby bronić się w dziewięciu przed własnym polem karnym. Na wyjazdach, kiedy jak w poprzednich rozgrywkach częściej można było grać w szybkim ataku, rzeczy miały się dużo lepiej: postawa na boiskach rywali była jedną z głównych przyczyn, dla których mówiliśmy o najlepszym starcie Tottenhamu w Premier League. Kolejną, co wydaje się niewiarygodne w kontekście lania sprawionego przez Manchester City, była znakomita postawa obrony. Do wpadki na Etihad Stadium Tottenham przewodził w statystykach drużyn z najmniejszą liczbą straconych bramek. Owszem, statystyki goli strzelanych nie wyglądały równie imponująco (zaledwie dziewięć w 12 meczach, z czego trzy po rzutach karnych), ale jeśli idzie o liczbę stwarzanych sytuacji, problemu nie było. - Gole w końcu zaczną wpadać - powtarzali obrońcy Villas-Boasa, licząc na to, że gruntownie przebudowany zespół wypracuje wreszcie schematy pozwalające na szybszą grę, zwłaszcza kiedy wkomponują się w niego nowi zawodnicy potrafiący grać kombinacyjnie, ale nieprzyzwyczajeni jeszcze do tempa Premier League: Eriksen, a zwłaszcza niemówiący po angielsku i wyalienowany nieco w związku z tym Lamela. "Ten zespół potrzebuje czasu" - mówiono w odpowiedzi na coraz głośniej powtarzany zarzut, że drużyna gra nudno.

...i tak się zepsuło

Pytanie, które zadaje sobie dziś każdy kibic Tottenhamu, brzmi: czy klęska z Manchesterem City była tylko wypadkiem przy pracy - jak, powiedzmy, niedawna wpadka MU z tą samą drużyną albo pogrom Arsenalu odniesiony z kolei z rąk MU przed dwoma laty, w obu przypadkach niemające konsekwencji dłuższych niż kilka dni. Optymiści uspokajają: mecz, który rozpoczął się koszmarnym kiksem bramkarza i golem gospodarzy już w 14. sekundzie, po prostu nie mógł się skończyć sukcesem: MC to mistrzowie gry w szybkim ataku, a grając z dążącym do zmniejszenia rozmiarów porażki rywalem, okazji do niego mieli co niemiara (inna sprawa, że nawet Manuel Pellegrini przyznawał po meczu, że wychodziło im wszystko). Pesymiści wskazują jednak na przykład Jose Mourinho przygotowującego Real do meczów z Barceloną: przestał odnosić upokarzające klęski dopiero, gdy zrozumiał, że otwarta gra i pójście na wymianę ciosów nie jest w tym przypadku najlepszym rozwiązaniem. Innymi słowy, Villas-Boas grzeszył taktyczną naiwnością także w trakcie spotkania z MC, a suma indywidualnych błędów (każdy z obrońców zawinił jedną bramkę, dwie obciążają źle wykopującego bramkarza) wskazuje, że organizacja gry tej drużyny leży w gruzach.

Co więcej, taktyka AVB nie przyniosła rezultatów także w równie przykro zakończonym - bo przegranym u siebie, ze słabszym teoretycznie rywalem - meczem z West Hamem w październiku. Wysoko ustawiona linia obrony zazwyczaj spisuje się nieźle, pozwala grać pressingiem na połowie rywala, ale w przypadku obu spotkań umożliwiła Yayi Toure, Sergio Aguero albo Ravelowi Morrisonowi czy Ricardo Vaz Te rozpędzać się od linii środkowej bez jakichkolwiek przeszkód. Wśród fanów Tottenhamu trwają niekończące się dyskusje na temat "odwróconych skrzydłowych", zwłaszcza lewonożnego Androsa Townsenda wystawianego na prawym skrzydle i nieustannie schodzącego do środka. Równie intensywne spory toczą się o Roberto Soldado: czy transfer tego napastnika jest niewypałem, czy problem leży w zachowaniu zbyt oddalonych od niego pomocników - braku dośrodkowań i dograń w pole karne do osamotnionego Hiszpana.

Nikt go nie lubi

Ale - i tu dochodzimy do polityki, od której zacząłem - niektóre publikacje z minionego tygodnia sprawiają wrażenie, jakby na Villas-Boasa złożył zlecenie ktoś z klubowego otoczenia. David Hytner ze wspomnianego "Guardiana" posunął się np. do zniekształcenia kluczowego cytatu z konferencji prasowej Portugalczyka po meczu z MC: pisał o przerzucaniu odpowiedzialności przez nieudolnego trenera na piłkarzy, którzy "powinni się wstydzić" swojego występu - w rzeczywistości AVB mówił, że "wszyscy powinniśmy się wstydzić". Cała konstrukcja tekstu została zbudowana na założeniu, że menedżer sobie przypisuje sukcesy, a winę za klęski zrzuca na kogoś innego; że owszem, piłkarze powinni się wstydzić, ale ponieważ są ludźmi, należy im oszczędzić publicznej krytyki i mówić o tym w zaciszu ośrodka treningowego. Nic to, że menedżer brał winę na siebie co najmniej w takim samym stopniu, w jakim przypisywał ją piłkarzom.

Tekst w "Guardianie" nie był oczywiście jedyny. O przyszłości Villas-Boasa spekulowano od niedzieli do soboty, nawet czwartkowe zwycięstwo w Lidze Europejskiej nie powstrzymało kaskady plotek. Skąd ta intensywność? Poza garstką zafascynowanych taktyką hipsterów angielscy dziennikarze po prostu nie lubią Villas-Boasa. Bo wciąż jest absurdalnie młody. Bo wypowiada się językiem jak na ich gust zbyt wyrafinowanym. Bo wydaje się zbyt pewny siebie, żeby nie życzyć mu potknięcia. Bo wobec mediów bywa nieufny od czasu nieudanego epizodu w Chelsea. I, co najważniejsze, bo wokół klubu, w którym jest za wiele polityki, każdy ma swoje zdanie i chętnie się nim podzieli: były prezes Alan Sugar, były menedżer i dyrektor sportowy David Pleat, inni dawni szkoleniowcy, z Glennem Hoddlem i oczywiście Harrym Redknappem na czele, a także, rzecz jasna, anonimowe "źródła" wypowiadają się w tych dniach w mediach, a my zapominamy prawie, że poza wspomnianym Redknappem i Pleatem w jednym jedynym sezonie 26 lat temu nikt nie radził sobie tak dobrze jak ów krytykowany Villas-Boas. Tottenham jest finansowo poukładany, ma niezłą markę w Europie, majętnego właściciela i prezesa z ambicjami - trudno się dziwić, że na posadę trenera w tym klubie ma chrapkę tylu ludzi.

Czy w krytykowaniu Portugalczyka utracono miarę? Kiedy nowi piłkarze, jak Paulinho czy Eriksen, zdołali błysnąć w jednym czy drugim spotkaniu, ich sprowadzenie przypisywano skuteczności dyrektora sportowego Franco Baldiniego; kiedy zdarzył im się słabszy występ, okazywali się transferami Villas-Boasa. Nie mówię już o tym, że tych nowych twarzy było naprawdę dużo. Ubiegłoroczna względna stabilizacja drużyny (osiągnięta zresztą nie od razu, bo nie od razu AVB przestawił Bale'a z lewej strony do środka, w miejsce za napastnikiem, co przyniosło przełom w jego karierze) runęła w momencie odejścia Walijczyka. Nowa koncepcja rysowała się może, kilka razy widzieliśmy bramki po sprytnych rozegraniach w trójkącie, z udziałem Soldado zresztą, ale po kontuzji Eriksena (a wcześniej lewego obrońcy Danny'ego Rose'a) realizować ją muszą coraz to nowi zawodnicy.

Błąd, można się czegoś nauczyć

W większości bardzo młodzi zawodnicy, dodajmy. Jeśli coś niepokoi kibiców Tottenhamu w tym momencie, to nie perspektywa natychmiastowego zwolnienia trenera - kolejnego takiego błędu prezes Daniel Levy raczej nie popełni, niezależnie od tego, jak bardzo będą naciskać gazety - ale odpowiedzi na pytania, jak ta młoda, pozbawiona wyraźnego lidera drużyna będzie radzić sobie ze stresem i komu bardziej uwierzy: gazetom czy trenerowi. Co więcej, czy ze stresem będzie umiał poradzić sobie sam Andre Villas-Boas? Incydent w Tromso, gdzie podczas meczu Ligi Europejskiej poprosił o usunięcie z trybun znieważającego go kibica, świadczy, że nie jest aż tak odporny na krytykę, jak próbuje nas o tym przekonać. W Chelsea poniósł klęskę, ale z jego późniejszych wypowiedzi wynikało, że odebrał dzięki niej gigantyczną lekcję życia. Jak mawia pewien znajomy psychoterapeuta: "Błąd? Jak dobrze! Można się czegoś nauczyć!". Wyrwać się ze schematów, nad którymi pracowało się tyle miesięcy, i zacząć od nowa. Zmienić coś w taktyce lub personelu, np. jeśli już pozostać przy ustawieniu 4-2-3-1, to dać szansę na szpicy Emanuelowi Adebayorowi, od początku sezonu zamrożonemu w głębokich rezerwach. Mecz z mistrzem Anglii na odbicie i nowy początek nadaje się jak mało który.

Zakończmy jednak pytaniem o medialną karuzelę. Czy ktoś jeszcze pamięta, że mówimy o trenerze, który przed rokiem wygrał z mistrzowskim Manchesterem United na Old Trafford? Który po porażkach z City, Wigan i Arsenalem rozpoczął fantastyczną serię spotkań, po której ze słabszą niż dziś ekipą był o włos od awansu do Ligi Mistrzów? Którego w te wakacje wypytywały o możliwość zatrudnienia Real i Paris Saint Germain? Który - powtórzmy - zaledwie dwie kolejki temu miał widoki na bycie wiceliderem tabeli?

Chociaż tyle, że w Manchesterze United nikt nie traci nerwów, obserwując, jak piłkarze tej drużyny grają w kratkę.

Więcej o: