• Link został skopiowany

Premier League. Michał Okoński przed derbami Londynu: Bale? Jaki Bale?

"Sprzedaliśmy Elvisa, kupiliśmy Beatlesów" - fraza dawnego napastnika Tottenhamu Gartha Crooksa dobrze oddaje nastroje w obozie kibiców tej drużyny przed meczem z Chelsea. W Londynie można by zrobić niezły interes na koszulkach "Nie płakałem po Bale'u" - pisze dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny" Michał Okoński.

Sobotnie derby Londynu opisuje się w kategoriach starcia nauczyciela z uczniem. Niesłusznie. Andre Villas-Boas nie wypiera się wpływu, jaki wywarł nań Jose Mourinho; nie kryje, że wziął od niego wiele, jeśli idzie np. o organizację treningów, ale równocześnie stawia sprawę jasno: inaczej podchodzi do budowania drużyny, preferuje bardziej ofensywny styl gry, oczekuje od swoich podopiecznych, by dłużej utrzymywali się przy piłce. Kiedy 35-letni dziś trener Tottenhamu w 2009 r. szedł na swoje (z Interu, gdzie był współpracownikiem Mourinho, do portugalskiej Academiki), robił to w przekonaniu, że ma swojemu szefowi do zaoferowania więcej, niż ten był gotów wziąć. Kto wie, może gdyby obecny menedżer Chelsea nie odrzucił wówczas zabiegów Villas-Boasa o posadę asystenta, dziś przygotowywaliby się do tego meczu wspólnie, tak samo jak za pierwszego pobytu Mourinho w Londynie, albo jeszcze dawniej, w czasach Porto?

"Nie jestem dzieckiem, żeby o tym gadać" - ucina dziś rozmowy o przyczynach tamtego rozstania Mourinho, oczywiście wbijając szpilę wałkującemu ten temat w wywiadach Villas-Boasowi. Jego sobotni rywal z pewnością nie żałuje jednak usamodzielnienia, a swoją jedyną menedżerską klęskę, poniesioną podczas dziewięciomiesięcznej pracy z Chelsea, potrafił przepracować. Jak sam opowiada, przywiązany do idei, że najważniejsza jest drużyna, na Stamford Bridge traktował wszystkich według jednego klucza i nie przywiązywał wagi do szczególnych relacji z Johnem Terrym, Frankiem Lampardem czy Ashleyem Cole'em, "grupą trzymającą władzę" w szatni. Srogo za to zapłacił, ale od tamtej pory minęło już trochę czasu. W Tottenhamie pracuje drugi sezon, odrzucając kolejne intratne propozycje (ostatnio ze strony Paris Saint-Germain) i z coraz większą starannością ukrywając pragnienie rewanżu na dawnym klubie i utarcia nosa dawnemu szefowi.

Spotkanie na Bahamach

Ważniejsze jednak, że wydarzenia z ostatnich lat przepracował prezes Tottenhamu Daniel Levy. W momencie, gdy drużyna na finiszu sezonu 2012/13 kolejny raz straciła szanse na awans do Ligi Mistrzów, stało się jasne, że jej największa gwiazda, piłkarz roku w Premier League Gareth Bale, odejdzie do któregoś z czołowych klubów Europy. Inaczej, niż to było z podobnymi przypadkami w przeszłości, Dymitarem Berbatowem czy Luką Modriciem, prezes nie czekał do ostatnich godzin przed zamknięciem okienka transferowego, by wydusić jak najwyższą cenę, a potem nie umieć rozsądnie wydać tych pieniędzy (w sierpniu 2012 r., mimo sprzedaży Modricia, nie udało się sfinalizować w terminie zakupów Joao Moutinho i Leandro Diamao). Kolejność została odwrócona: zanim Bale'owi pozwolono odejść do Madrytu - nie zaniedbując, rzecz jasna, wyduszenia jak najwyższej ceny - podjęto działania systemowe.

Zaraz po zakończeniu poprzedniego sezonu drużyna ruszyła na Karaiby, rozegrać pokazowy mecz z reprezentacją Jamajki, ale bodaj czy nie ważniejsze było odbyte przy tej okazji spotkanie prezesa Levy'ego i trenera Villas-Boasa z mieszkającym na Bahamach i nieangażującym się w bieżące życie klubu jego właścicielem, multimilionerem Joe Lewisem. To tam portugalski szkoleniowiec miał przekonać swoich rozmówców, że aby uniknąć w przyszłości transferowych kiksów trzeba zatrudnić dyrektora sportowego i przygotować się na odejście Bale'a. Zdecydowano się na Franco Baldiniego z Romy, pracującego wcześniej jako prawa ręka Fabio Capello w reprezentacji Anglii i w Realu Madryt, mającego doskonałe kontakty w całym piłkarskim świecie.

Tottenham zarobił

Efekt? Najpierw cicha - i frustrująca dla samego Walijczyka - umowa z Realem Madryt, że sprzedaż Bale'a zostanie sfinalizowana dopiero wtedy, gdy Tottenham znajdzie następców swojego najcenniejszego gracza. A potem pasmo transferowych sukcesów: zakupów dokonywanych bez czekania na ostatnią chwilę i pozwalających obsadzić więcej niż jedną pozycję na boisku. Z imponującą zdolnością do konstruowania alternatywnych scenariuszy: gdy goszczący już w ośrodku treningowym Tottenhamu i przebadany przez klubowe służby medyczne pomocnik Willian w ostatniej chwili odebrał telefon z Chelsea i zdecydował się przyjąć jej ofertę (jeszcze jeden podtekst sobotnich derbów, inny to posadzenie na ławce przez Mourinho jednego z ulubieńców Villas-Boasa, Juana Maty), sprowadzenie zastępcy, Christiana Eriksena z Ajaksu, zajęło Baldiniemu zaledwie kilka dni.

Wcale nie jest zresztą powiedziane, kto zrobił lepszy interes: Chelsea, płacąc 30 milionów funtów za Williana, czy Tottenham, wydając 11,5 miliona na Eriksena. A przy okazji warto dodać, że mimo trzykrotnie pobitego w ciągu tego lata transferowego rekordu (Paulinho z Coritnhians kosztował 17 milionów, Soldado z Valencii - 26 milionów, Lamela z Romy - ok. 30 milionów), klub z White Hart Lane więcej zarobił na transferach, niż wydał samemu. Oprócz 86 milionów z Realu za Garetha Bale'a wzięto przecież ponad 20 milionów za niespełniających oczekiwań trenera Clinta Dempseya, Toma Huddlestone'a, Scotta Parkera czy Stevena Caulkera.

Bale? Jaki Bale? Jeśli spytać kibiców Tottenhamu o najważniejszy transfer tych wakacji, wymienią... Franco Baldiniego.

Siedmiu wspaniałych

Poprzedni sezon trudno uważać za nieudany, skoro Tottenham zakończył go z rekordową liczbą punktów w historii swoich występów w Premier League, ale przecież na parę miesięcy przed jego zakończeniem wydawało się, że miejsca w pierwszej czwórce piłkarze Villas-Boasa nie oddadzą. Przełomowym momentem okazała się poważna kontuzja znakomitego w odbiorze piłki i szybkim inicjowaniu ataków pomocnika Sandro - i fakt, że wśród zmienników nie było nikogo, kto potrafiłby go zastąpić.

Teraz już tak nie jest. Za pieniądze ze sprzedaży Bale'a do Tottenhamu sprowadzono aż siedmiu reprezentantów swoich krajów, piłkarzy o statusie gwiazd lub wschodzących gwiazd: napastnika Soldado, pomocników Lamelę, Eriksena, Chadliego, Paulinho i Capoue oraz obrońcę Chirichesa. Poza tym ostatnim, w hierarchii stoperów Tottenhamu widzianym raczej jako czwarty, a przecież tańszym i technicznie bardziej zaawansowanym niż zajmujący dotąd to miejsce Caulker, wszyscy świetnie wprowadzili się do zespołu: wszyscy strzelali już ważne gole (Soldado, Paulinho, Eriksen, Chadli), asystowali przy golach kolegów (Eriksen, Lamela) bądź wzorowo rozbijali ataki rywala (Paulinho, Capoue). Co ważne: w Tottenhamie nikt się już nie obawia kontuzji o podobnym znaczeniu jak tamten uraz Sandro. Gdy świetny w pierwszych meczach, silny i agresywny Capoue skręcił nogę podczas meczu z Arsenalem, zastąpił go właśnie Brazylijczyk, a przecież na tej pozycji mogą grać również Paulinho i Dembele...

Życie po Bale'u

"Po odejściu Garetha pozostali piłkarze mają większe pole do popisu - tłumaczy Andre Villas-Boas. - Wiedzą, że jeśli zagrają dobrze, będziemy więcej o nich mówić" (w domyśle: nie skupiając się na jednym Bale'u). Mają więc dobre powody, żeby błyszczeć - i jako jednostki, i jako zespół.

Statystyki pierwszych tygodni po odejściu Walijczyka są imponujące. Dziewięć meczów ligowych i pucharowych - osiem zwycięstw. Tylko jeden stracony gol - rekord wśród pięciu najlepszych lig Europy. Liczba stworzonych sytuacji podbramkowych również w europejskiej czołówce, bramek także z meczu na mecz pada coraz więcej. Owszem, nie ma już Garetha Bale'a, którego geniusz wiele razy decydował o losach spotkań - ale na jego miejsce Villas-Boas otrzymał porażający wachlarz możliwości.

Schodzący do środka skrzydłowy, potrafiący uderzyć zza pola karnego, obdarzony kapitalnym dryblingiem, ale i zdolnością prostopadłego podania? Jest nie tylko Lamela, ale powoływany już do reprezentacji Anglii Andros Townsend. Klasyczna "dziesiątka", za którą w tym klubie tęskniono po odejściu Rafaela van der Vaarta? Jest Eriksen, który ligowy debiut miał równie udany jak Mesut Ozil w Arsenalu, a przecież młodszy i cztery razy tańszy, a także sprowadzony już w zimie za psie pieniądze (kończył mu się kontrakt w Schalke) Lewis Holtby. Pomocnicy, zdolni do rozbijania akcji rywala, ale z ciągiem na bramkę? Paulinho i Capoue, Dembele i Sandro... Trzy mecze w ciągu sześciu dni? Zaproszenie do wykorzystania wyrównanej, szerokiej kadry: już teraz, w dziewięciu spotkaniach, zdążyło zagrać 24 piłkarzy. Z meczu na mecz coraz lepiej się rozumiejących, coraz płynniej podających sobie piłkę, coraz swobodniej czujących się ze sobą także poza boiskiem (są w końcu w podobnym wieku - poza rezerwowym bramkarzem, weteranem Bradem Friedelem, to w większości dwudziestoparolatkowie).

Można by tę wyliczankę ciągnąć, ale wystarczy zacytować powiedzonko Gartha Crooksa: "sprzedaliśmy Elvisa, kupiliśmy Beatlesów". Nawet jeśli z Chelsea nie zagra Lennon, na White Hart Lane mogą śpiewać "We can work it out". "Możemy to naprawić" oznacza w tym przypadku: w przyszłym roku możemy znów zagrać w Lidze Mistrzów.

Więcej o: