Premier League. Wayne Bridge - piłkarz, który nie chce grać w piłkę

Co Wayne Bridge robi w czasie meczów Manchesteru City? Nie wiem, może gra w golfa - wypalił trener Roberto Mancini. Lider Premier League chciałby się pozbyć obrońcy, ale ten zarabia 90 tys. funtów tygodniowo i klubu zmienić nie chce

Co redaktorzy robią w pracy, gdy nie piszą? Sprawdź na Facebook/Sportpl ?

Ma 31 lat, z reprezentacją Anglii pojechał na dwa mundiale i mistrzostwa Europy. Ostatni raz wystąpił w niej dwa lata temu. Nigdy nie uważano go za gwiazdę - rywalizację na lewej obronie w kadrze i Chelsea przegrywał z Ashleyem Cole'em - ale ceniono na tyle, że w 2009 r. Manchester City zapłacił za niego 10 mln funtów. Dziś trenuje z juniorami lidera Premier League, jesienią w pierwszym zespole wystąpił tylko raz, do Ligi Mistrzów w ogóle go nie zgłoszono. - Dla każdego piłkarza najważniejsze powinno być kopanie piłki. Nie rozumiem, dlaczego ktoś chce zostać w klubie, w którym nie ma szans na występy - mówi Mancini.

Włoski trener przestał wierzyć w Bridge'a już na początku poprzedniego sezonu. Anglik popełniał błędy i coraz częściej był rezerwowym. Zimą został wypożyczony do West Hamu, gdzie szło mu jeszcze gorzej. Klub z Londynu spadł do II ligi, a Bridge po powrocie do Manchesteru usłyszał, że powinien odejść. Odrzucił jednak oferty z klubów tureckich i rosyjskich, nie chciał słyszeć o przenosinach do szkockiego Celticu. Jego kontrakt wygasa w 2013 r., trudno mu będzie znaleźć pracodawcę, który zapłaci mu tyle co City. - Kiedy byliśmy młodzi i zaczynaliśmy treningi, nie interesowały nas pieniądze. Biegaliśmy po boisku, bo lubiliśmy futbol. Wayne to dobry chłopak, ale najważniejsza powinna być dla niego gra - mówi Mancini.

Bridge odpowiada, że problemem przy transferze były pieniądze, ale dla klubu. Twierdzi, że Mancini rzadko z nim rozmawia i nigdy nie wyjaśnił, dlaczego przestał na niego stawiać. - On mnie w ogóle nie zna, nie gram w golfa - mówi Bridge. - Nie jestem człowiekiem konfliktowym, ale zazwyczaj jeśli klub chce się kogoś pozbyć, wciąż pozwala mu trenować z pierwszym zespołem. Widziałem tylko jednego piłkarza, który był traktowany jak ja - Winstona Bogarde w Chelsea.

Holenderski obrońca uważany jest za jedną z największych wpadek transferowych w najnowszej historii angielskiego futbolu. Tak wielką, że nie sposób znaleźć odpowiedzialnego za podpisanie z nim w 2000 r. czteroletniego kontraktu. Ówczesny trener londyńczyków Gianluca Vialli twierdzi, że nie miał z transakcją nic wspólnego. Włocha zwolniono na początku sezonu, jego następca Claudio Ranieri ogłosił, że Bogarde nie jest mu potrzebny. Ale Holender ani myślał rezygnować z pensji sięgającej 40 tys. funtów tygodniowo. - Świat kręci się wokół pieniędzy. Chelsea zaoferowała mi kontrakt, ja go podpisałem, więc w czym problem? - pytał dziennikarzy Bogarde. Londyńczycy robili, co mogli. Odebrali piłkarzowi koszulkę z numerem, zesłali do rezerw, później kazali trenować z juniorami. Wielokrotnie proponowali rozwiązanie umowy, ale Holender powtarzał, że z pieniędzy nie zrezygnuje, i przychodził trenować z dzieciakami. W lidze zagrał tylko 9 razy, ostatnie dwa lata spędził głównie na oglądaniu filmów, obżeraniu się i piciu drinków. Nie mieszkał nawet w Londynie, na treningi dolatywał samolotem z Amsterdamu. W domu wywiesił kalendarz, na którym odliczał dni do końca umowy.

Bridge mówi, że w styczniu zmieni klub. Zapewnia, że jego celem jest powrót do czasów, w których grał trzy mecze w tygodniu. Anglicy plotkują, że zainteresowany wypożyczeniem może być Arsenal, który przez kontuzje stracił najlepszych lewych defensorów Kierana Gibbsa i André Santosa, Mancini twierdzi, że bez problemu znajdzie zatrudnienie w II lidze.

Bogarde po odejściu z Chelsea zakończył karierę, zaczął się bawić i wydawać pieniądze. Kiedyś kupił restaurację, bo smakowało mu serwowane w niej jedzenie. Niedawno zbankrutował, bank zlicytował jego trzy wille, a Holender musiał pójść do pracy. Przygarnął go Ajax Amsterdam, trenuje w tym klubie dzieci.

Od Barcelony do Japonii. Najważniejsze piłkarskie finały 2011 [wideo]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.