Podwójne zwycięstwo Banaszyńskiego

Piłkarze Jagiellonii do 53. min rozgrywali w sobotę swoje zdecydowanie najlepsze spotkanie po awansie do ekstraklasy. Łodzianie dopiero po stracie bramki zaczęli myśleć o atakach i w końcowych minutach wypracowali sobie kilka okazji strzeleckich. Do białostoczan uśmiechnęło się jednak szczęście i w pełni zasłużenie wygrali 1:0

Pozostałe mecze 3. kolejki Orange Ekstraklasy

W porównaniu do przegranego 1:3 pojedynku z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski w składzie gospodarzy nastąpiło kilka kluczowych jak się okazało zmian. Przede wszystkim trenerzy wspólnie zresztą z Radosławem Kałużnym doszli do wniosku, że były reprezentant Polski potrzebuje dodatkowego czasu, by dojść do wyższej formy. Dlatego usiadł na ławce rezerwowych, która - mimo niezbyt silnej przecież kadry - wyglądała dość dobrze, bo obok Kałużnego zasiedli m.in. Jacek Chańko i Vuk Sotirović.

Na środku bloku defensywnego Jagiellonii debiut zaliczył więc Everton. Brazylijczyk potwierdzony do gry dopiero w piątek imponował na boisku przede wszystkim pewnymi odbiorami piłki. Póki dał rady biegać, goście tylko raz poważnie zagrozili bramce jego drużyny. W 80. min złapały go jednak skurcze, które nie pozwoliły mu na kontynuowanie walki.

- Czekając tu na potwierdzenie do gry, przez trzy tygodnie tylko trenowałem z białostocką drużyną. Brakowało meczów, a w związku z tym także sił - tłumaczył po rosyjsku, bo w ostatnich latach grał za naszą wschodnią granicą.

Ponadto od początku zagrali także inni nowi zawodnicy - Aleksander Kwiek i Marcin Truszkowski. Obaj wpłynęli na znaczącą poprawę ataków żółto-czerwonych. Szkoda tylko, że w pierwszej części meczu nie wykorzystali wyśmienitych okazji na pokonanie Bogusława Wyparły. W 11. min po ładnym prostopadłym podaniu Kwieka, Truszkowski miał przed sobą tylko bramkarza ŁKS-u i sporo czasu, by przymierzyć się do skutecznego strzału. Najwidoczniej za dużo, bo nim się zebrał do uderzenia, Wyparło wybiegł z bramki i ofiarnym wślizgiem zażegnał niebezpieczeństwo.

- Zacząłem kombinować, nie oddałem strzału od razu i potem było widać efekty. Chciałem kiwnąć bramkarza i nic z tego nie wyszło - opowiadał 24-latek, mający do tej pory na koncie jedno trafienie w ekstraklasie.

W 33. min starszy o dziewięć lat Wyparło znowu uratował łodzian od nieuchronnej wydawało się straty. Po rajdzie i dobrym podaniu Marka Wasiluka przed bramką upadli Jacek Dąbrowski z ŁKS-u i Kwiek. Pierwszy pozbierał się gracz w żółto-czerwonym stroju. Również miał przed sobą tylko bramkarza i wystarczająco dużo swobody, by dobrze przymierzyć.

- Chciałem walnąć Bodziowi, jak to się mówi, między oczy. Niestety, trafiłem wprost w niego - tłumaczył.

Gospodarzom brakowało tylko (i aż) wykończenia, bo ich akcje - na tle dwóch poprzednich spotkań - naprawdę mogły się podobać. W końcu w 53. min przeprowadzili skuteczny atak, jak na ironię trochę szczęśliwy, nie tak przemyślany jak kilka wcześniej. Piłkę wybijał bramkarz Jacek Banaszyński, jej lot przedłużył Kwiek, a fatalny błąd przed swoim polem karnym popełnił Tarik Cerić. Truszkowski tym razem nie zastanawiał się wcale, od razu złożył się do strzału.

- Jak widać lepiej nie kombinować - przypominał sytuację z pierwszej części rywalizacji.

- Straciliśmy bramkę w sytuacji paradoksalnie najmniej oczekiwanej - podsumowywał trener gości Wojciech Borecki. - Od tego momentu drużyna się przebudziła, bo wcześniej to był dla mnie niezrozumiały paraliż. Mogę zrozumieć debiutującego Marcina Komorowskiego, ale pozostali zawodnicy grali chyba z myślą o remisie.

Dopiero przy stanie 0:1 łodzianie w ogóle spróbowali strzelić w kierunku Banaszyńskiego. Przebieg gry powoli zaczął się wyrównywać, aż w końcu Jagiellończycy zupełnie niepotrzebnie oddali inicjatywę na boisku. Tłumaczyli to trochę zmęczeniem intensywną walką sprzed przerwy, a trochę świadomym wyborem. - W meczu z Dyskobolią po strzeleniu wyrównującej bramki ruszyliśmy do przodu i zostaliśmy za to skarceni - tłumaczyli.

Tak źle i tak niedobrze, bo tym razem gospodarze doprowadzili do bardzo nerwowej sytuacji.

- Ostatnie 15 minut było stresujące, ale po to kibice przychodzą na stadiony, by zobaczyć nie tylko jedną grająca drużynę, a dwie - tłumaczył trener Artur Płatek.

W roli głównej mogli wystąpić rezerwowi ŁKS-u Mieczysław Sikora i Marcin Klatt. Pierwszy z nich miał trzy dogodne okazje strzeleckie, z czego dwie wyśmienite.

- Nie wiem jak to nie wpadło. Takie sytuacje z zamkniętymi oczami powinienem wykorzystywać - Sikora bił się w piersi.

Klatt nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Już w doliczonym czasie po kolejnym dobrym w tym okresie gry podaniu Ensara Arifovicia biegł z piłką w kierunku bramki Jagiellonii. Strzelił w Banaszyńskiego.

- Łakomstwo naszych zawodników woła o pomstę do nieba - na Klatta denerwował się Tomasz Kłos. - Skoro gra kolektyw, to nie może wejść na boisko człowiek tylko po to, by samemu strzelić bramkę. Na wolnej pozycji ma kolegę, ale nie daje mu piłki. Jak ktoś chce grać indywidualnie, niech przeniesie się do innego klubu.

Piłkarze normalnie nie wytrzymywali emocji. Arifović po jednym z podań, po których Sikora powinien wyrównać, w swej bezsilności ściągnął z siebie koszulkę. Banaszyński z kolei po obronieniu strzału Klatta wykonał "gest Kozakiewicza".

- Chwilowo mnie poniosło - uśmiechał się później pod szatnią.

- To powiedz o zakładzie ze mną - wtrącił trener Płatek.

- Nie możemy ujawniać wewnętrznych spraw - odpowiadał bramkarz.

- To może chociaż wynik zakładu? - prosiliśmy.

- Remis - odparł Płatek.

- Wygrałem... - zakończył Banaszyński.

Copyright © Agora SA