Trudno nawet powiedzieć czy więcej emocji było na boisku, gdzie padło pięć bramek, ostatnia w dogrywce, a Polonia Warszawa wygrała ze Skrą Częstochowa 3:2 i awansowała do 1/16 Pucharu Polski, czy tuż za boiskiem, gdzie trener zwycięskiej drużyny Rafał Smalec miał być duszony przez ochroniarzy i agresywnie potraktowany przez prezesa Skry Artura Szymczyka. W dodatku był to mecz widmo, który mało kto widział, bo nie dość, że stadion Skry jest przebudowywany, nie ma trybun i wszystkie spotkania obywają się na nim bez udziału kibiców, to jeszcze Polsat Sport mający prawa do transmitowania Pucharu Polski akurat go nie pokazywał.
- Oglądam sporo meczów niższych lig, wiele już widziałem, ale takiej sytuacji sobie nie przypominam. A nie mówimy o B-klasie, tylko o zespołach z II i I ligi. Organizacja meczu była na bardzo niskim poziomie - mówi jeden z widzów tego meczu, siedzący na trybunie prasowej. Jedynej na tym stadionie. Razem z nim spotkanie oglądało jeszcze około 30-40 postronnych obserwatorów - głównie lokalnych dziennikarzy.
Na pomeczowej konferencji prasowej trener Smalec oskarżył ochroniarzy Skry o agresję, a prezesa tego klubu o to, że go szarpał. - Chciałem powiedzieć o wspaniałym skandalu, który dla mnie się wydarzył na tym pięknym obiekcie, gdzie doszło do rękoczynów. Zostałem prawie pobity przez prezesa klubu i panów ochroniarzy, którzy zaczęli mnie łapać za szyję, za ręce, zaczęli odganiać i wyrywać od barierek, bo nie można było stać w miejscu, w którym nie było zaznaczone, że nie można stać. Dostałem czerwoną kartkę, nie wiem za co. Stanąłem sobie na górze, a za chwilę okazało się, że było to niedozwolone miejsce. Nie wiadomo, z jakiego powodu. Pan ochroniarz zaczął mnie nagle łapać za szyję, dusić, wciskać mi "jabłko Adama" do środka i twierdził, że on mnie nie dotyka. Prezes klubu zaczął mnie szarpać - opisywał.
O dokładną relację poprosiliśmy pięciu świadków, niezwiązanych z oboma klubami.
Była 104. minuta, gdy obrońca Skry zgrał piłkę głową do swojego bramkarza. Zrobił to niezbyt dokładnie, bramkarz w dodatku się poślizgnął, a piłka spadła pod nogi napastnika Polonii, który wbił ją do pustej bramki i tuż przed przerwą podwyższył wynik na 4:2. Sędzia liniowy podniósł jednak chorągiewkę, a główny - Sylwester Rasmus - odgwizdał spalonego. Trzej obserwatorzy, z którymi rozmawialiśmy, zgodnie stwierdzili, że decyzja ta była niejasna i niezrozumiała. Nie rozumieli jej też trenerzy Polonii Warszawa i głośną ją kwestionowali. Temperatura rosła.
Już w następnej akcji sędzia pokazał jednemu z zawodników Polonii żółtą kartkę za faul, co jeszcze bardziej rozzłościło ławkę rezerwowych Polonii. Wówczas jeden z asystentów Rafała Smalca ze złości rzucił o ziemię butelką z napojem izotonicznym, a ta po odbiciu wylądowała na murawie. Smalec wkroczył na boisko, szedł w stronę sędziego. Jeden z widzów mówi, że trener Polonii chciał podnieść butelkę. Sędzia Rasmus uznał jednak wejścia Smalca na boisko za "konfrontacyjne", a według przepisów za takie należy się czerwona kartka.
Tu dochodzimy do sedna sprawy. Stadion Skry jest specyficzny, nie ma wiele wspólnego z obiektami, które na co dzień widzi się na szczeblu centralnym. Jest w remoncie. Oficjalnie spełnia wymogi, ma przyznaną warunkową licencję, ale pozostawia wiele do życzenia. - Wszyscy siedzą sobie na głowach, nie ma miejsca. Choćby między obszarem technicznym a boiskiem jest naciągany metr - słyszymy.
Smalec po czerwonej kartce opuścił ławkę, ale stanął tuż nad nią. Przed klubowym budynkiem, który znajduje się kilka metrów wyżej niż boisko. Był za barierką, czyli poza "bezpośrednim otoczeniem pola gry". Ze strony sędziego wszystko było zatem w porządku. Trener nie łamał przepisów, ale w oczywisty sposób wykorzystywał infrastrukturalne niedociągnięcia, bo stał raptem półtora metra od ławki rezerwowych, więc dalej bez problemu dyrygował swoją drużyną i wydawał polecenia piłkarzom.
Ochroniarze obiektu poinformowali trenera, że nie może tam przebywać. Skra stwierdza w oficjalnym oświadczeniu, że były też w tym miejscu znaki informujące o zakazie przebywania, ale nasi świadkowie są zgodni - oni tych znaków nie widzieli. Nieoficjalnie usłyszeliśmy w klubie, że nikt nie może w tym miejscu przebywać ze względów bezpieczeństwa, bo przebiega tamtędy ciąg komunikacyjny. Niedawno czerwoną kartką został na tym stadionie ukarany trener Kotwicy Kołobrzeg Maciej Bartoszek i początkowo też stanął w tym miejscu. On jednak - w przeciwieństwie do Smalca - po interwencji ochrony odszedł od barierki i przeszedł bliżej klubowego budynku. Smalec nie chciał tego zrobić i pytał, dlaczego ma odejść i gdzie jest informacja, że nie może przebywać w tym miejscu. We wszystko wmieszało się jeszcze kilku dziennikarzy, którzy domagali się, by usunąć stamtąd trenera, bo zasłaniał im widok na boisko. Zamieszanie było spore. Wszystkim udzielały się emocje.
"Służby porządkowe, pełniąc swoje obowiązki, próbowały wytłumaczyć trenerowi Smalcowi, iż nie może przebywać w miejscu, w którym był (informowały o tym znaki zakazu). Ochroniarze przekonywali trenera do opuszczenia "wykluczonej" strefy, lecz Rafał Smalec zachowywał się w sposób wulgarny, agresywny, nie zamierzał zastosować się do próśb i poleceń służb porządkowych" - czytamy w oświadczeniu Skry.
Świadkowie potwierdzają dalszą część tej wersji. Dodają jednak, że ochroniarze w końcu również użyli siły i jeden z nich pociągnął Smalca za rękę. O duszeniu, o którym powiedział na konferencji trener Polonii, ich zdaniem nie było jednak mowy. Ochroniarze nie należeli do najspokojniejszych, prawdopodobnie powinni mieć więcej cierpliwości, ale nie dusili trenera i nie zachowywali się nieprofesjonalnie.
Dalej Skra pisze tak: "Udział prezesa Skry Częstochowa w incydencie ograniczył się do próby uspokojenia sytuacji i uświadomienia trenerowi Rafałowi Smalcowi, że ze względu na zapisy regulaminowe powinien przenieść się w inne miejsce".
Wersja świadków jest jednak inna. Prezes Artur Szymczyk rzeczywiście interweniował, towarzyszyli mu współpracownicy, ale daleko było mu do roli mediatora, jak przedstawia to Skra. Emocje wzięły górę również u niego. Między trenerem a prezesem doszło do kłótni, ale nie do rękoczynów. Prezes nerwowo wskazywał ręką na klubowy budynek, gdzie chciał odesłać Smalca, ale nikogo nie szarpał.
- Z dużej chmury mały deszcz. Sytuacja, jakich wiele choćby w niższych ligach. Na centralnym szczeblu one zdarzają się zdecydowanie rzadziej, bo obiekty są odpowiednio dostosowane. Ukarany kartką trener jasno wie, gdzie ma się znaleźć, ochroniarze nie muszą interweniować, prezes przeciwnej drużyny siedzi w innym miejscu. Tutaj trener Smalec przesadził w relacji na konferencji prasowej - mówi nam jeden z pracowników PZPN, który był na tym meczu. - Jeśli już szukać skandalu w tym meczu, to raczej w tym, że był rozgrywany na takim stadionie - dodaje inny z naszych rozmówców.