Lech Poznań przegrał z samym sobą. Finał? Jak każdy od 13 lat

Dawid Szymczak
Na często wyśpiewywane przez kibiców pytanie: "Co to za finał?!", piłkarze Lecha Poznań mogliby odpowiedzieć: jak każdy od 13 lat. To nie przez pechowy Narodowy i nie przez przeklętą szatnię gospodarzy przegrali czwarty z rzędu finał na tym stadionie. Nie o pecha tu chodzi, a o mentalność i psychiczną niegotowość do odnoszenia sukcesów. Zmienili się piłkarze, zmienił trener, ale problem pozostał.

To niesamowite, że Lech Poznań doskonale wiedział, w czym Raków Częstochowa jest najgroźniejszy, a dał mu strzelić w ten sposób gole. Kilka dni przed finałem Pucharu Polski trener Maciej Kędziorek, asystent Macieja Skorży, stwierdził, że rywale w 95 proc. grają tak, jak do końca 2019 r., gdy był jeszcze w sztabie Marka Papszuna. Sam Skorża zapewniał, że odrobił lekcje. Miał ze swoim sztabem oprzeć się na ostatnim meczu z Lecha Rakowem (0:1) i spotkaniu Rakowa z Pogonią Szczecin. - Gra Rakowa jest powtarzalna, co jest atutem, nie zarzutem. Ale łatwiej przez to ich przeanalizować - mówił Kędziorek. 

Zobacz wideo Borek: Lewandowski chyba dojrzał do tego, by zmienić otoczenie

Tymczasem Lech już w szóstej minucie stracił gola po długim podaniu do Vladislavsa Gutkovskisa, choć po identycznych akcjach bramki z Rakowem traciła Pogoń. Później wróciły demony z poprzednich finałów i kolejne niewykorzystane okazje. Do koszmarów kibiców Lecha i pudła Radosława Majewskiego z 2017 r. dołączy strzał w słupek Jakuba Kamińskiego.

Gdy dominacja zespołu Skorży była największa, Raków strzelił drugiego gola. Znów po kontrataku, jakim wyprowadził w tym sezonie już dziesiątki. Zaczęło się od niewytłumaczalnej straty Joela Pereiry, a skończyło golem Mateusza Wdowiaka. A później znów - gdy wprowadzony w przerwie Joao Amaral strzelił gola kontaktowego i wydawało się, że lada chwila Lech wyrówna, Raków odskoczył po bramce Iviego Lopeza, którego kibice kilka minut przed końcem meczu żegnali głośnym "dziękujemy" i owacją na stojąco.

Trener Skorża przewidywał, że decydujące w finale będą głowy piłkarzy - pewność siebie, odporność na stres, nastawienie, umiejętność reagowania na niepowodzenia. I miał rację. Na własne nieszczęście, bo jego piłkarze na tym polu wyraźnie odstawiali. Na koniec o wyniku zdecydowały szczegóły: Lopez skończył akcję z zimną krwią, a Mikael Ishak w kluczowych sytuacjach nawet nie trafił w bramkę.

Zabobony i przesądy. Piłkarze Lecha nie dotykali pucharu - ani przed finałem, ani po

Choć to majówka, to jeszcze dzień przed meczem na Stadionie Narodowym można było poczuć się jak na andrzejkowej zabawie. Wszędzie wróżby: że umowni gospodarze zawsze w finałach Pucharu Polski przegrywają, że szatnia po prawej jest pechowa, że pucharu nie można przed meczem dotknąć, a najlepiej w ogóle na niego nie spoglądać, bo przynosi to pecha. Trenerzy to wszystko bagatelizowali. Pierwszy gwizdek Szymona Marciniaka miał według nich wymazać całą historię starć i zepchnąć w kąt wszystkie zabobony. Ale nie wszyscy mieli takie podejście. Gdy Piotr Rutkowski, prezes Lecha Poznań, podczas treningu usłyszał, że finały zawsze wygrywają "goście", czyli w tym roku Raków Częstochowa, niepewnie się uśmiechnął i udał na samotny spacer wzdłuż bocznej linii. Po chwili wrócił do towarzystwa i z przymrużeniem oka dopytywał, czy można jeszcze zamienić pechową szatnię na szczęśliwą. Cóż, jeśli ktoś przegrał już trzy finały Pucharu Polski na Stadionie Narodowym, chwyta się wszystkiego, byle zakończyć wstydliwą serię. Zawodnicy jego klubu przebrali się jednak w szatni gospodarzy i znów przegrali. Ale nie brakowało im szczęścia, a argumentów.

Lech Poznań czeka na zdobycie Pucharu Polski od 13 lat, na mistrzostwo - siedem. Okazji miał wiele, ale za każdym razem zespół wywracał się na ostatniej prostej. Niezależnie, czy był w finałach faworytem, czy miał wsparcie kibiców, czy - jak w ten poniedziałek - mu go brakowało, zawodził. Zmieniali się rywale, okoliczności, piłkarze, trenerzy, ale nie efekt. To samonakręcająca się spirala: im dłużej nie wychodzi, tym zniecierpliwienie jest większe, a presja, która Lecha paraliżuje, rośnie. W tym roku klub świętuje stulecie, co jeszcze potęguje oczekiwania.

Tymczasem zespołowi nie pomogli ani kibice, którzy mimo zakazu, chcieli wnieść transparenty i duże flagi, więc ostatecznie nie pojawili się na stadionie, ani Maciej Skorża, który nie trafił z wystawieniem Joela Pereiry i zostawieniem na ławce Amarala. Brakowało też kontuzjowanego Bartosza Salamona, który wnosił do defensywy pewność i spokój, których brakowało pozostałym obrońcom. Ale to detale. Lechowi przede wszystkim brakowało piłkarskich argumentów. Na przedmeczowej konferencji Skorża powiedział, że jego zespół z każdym kolejnym spotkaniem jest bliżej pokonania Rakowa. I z tym akurat - znów na nieszczęście - nie miał racji.

Lech Poznań ma ostatnią szansę

Ale to nie koniec, bo rywalizacja Lecha i Rakowa w końcówce sezonu jest dwupoziomowa: Lech zawiódł w Pucharze Polski, ale jest jeszcze liga, w której do końca pozostają trzy kolejki. Teoretycznie Raków ma tylko minimalną przewagę - przy równej liczbie punktów o mistrzostwie przesądzą bezpośrednie mecze, w których lepsze wyniki osiągnął zespół z Częstochowy. W praktyce jednak przewaga Rakowa jest wyraźna i wynika z mentalnego przygotowania do osiągania sukcesów. - Ta drużyna najlepiej spisuje się w ważnych momentach, przeciwko silnym rywalom - mówił Papszun w niedzielę. Już dzień później jego piłkarze pokazali, że nie kłamał. To różni ich od zawodników Lecha.

Maciej Skorża najpewniej spróbuje teraz odtworzyć scenariusz z 2015 r., gdy też najpierw przegrał finał Pucharu Polski, a później wyszarpał mistrzostwo. Po przegranym finale Lechowi zostaje ostatnia szansa. A daleko mu do bycia specjalistą w wykorzystywaniu ostatnich szans.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.