„Wpuśćcie kibiców” - to jedyna przyśpiewka, jaką w pierwszej połowie można było usłyszeć z sektora Stadionu Narodowego zajmowanego przez kibiców Lechii Gdańsk. A może nie tyle jedyna w ogóle, ile jedyna, którą wypada zacytować. Inne, skierowane do policji i władz PZPN, tak delikatne już bowiem nie były. Wszystko dlatego, że na finał Pucharu Polski nie wszystkich, którzy przyjechali wspierać zespół Piotra Stokowca, wpuszczono o czasie. Według pierwszych informacji - przez złą organizację i tylko jedno wejście na sektor gości [zgodnie z losowaniem gospodarzem czwartkowego meczu była Jagiellonia]. Według oficjalnego komunikatu - przez złe zachowanie, odmowę poddania się kontroli polegającej na przeszukani odzieży wierzchniej i - w skrajnych przypadkach - próbę siłowego wtargnięcia na teren obiektu.
Mała część kibiców z Gdańska, której udało się wejść na stadion, do 30. minuty oglądała mecz na siedząco, bez prowadzenia czynnego dopingu, wyrażając tym protest przeciwko organizatorom spotkania.
Normalny doping prowadzili natomiast kibice z Białegostoku, którzy w komplecie mecz mogli obejrzeć od początku. Po kilkunastu minutach gry zaprezentowali oni oprawę przedstawiającą pszczołę, która jest także maskotką klubu. Poza „kartoniadą” fani Jagiellonii, w przeciwieństwie do sytuacji z ostatnich finałów Pucharu Polski, odpalili jedynie dwie świece dymne, nie używając rac. Władze PZPN prosiły bowiem przed spotkaniem o to, by maksymalnie ograniczyć użycie środków pirotechnicznych. Kibice przy wejściu byli też dokładnie przeszukiwani, a trybuny od murawy oddzielały specjalne siatki.