Wojciech Pertkiewicz, prezes Arki Gdynia: Zdobyć Puchar Polski! Innego celu podróży nie ma.
Oczywiście, że jest. Nie znaczy to jednak, że wtorkowe spotkanie potraktujemy choć trochę ulgowo. To jest wielka przygoda. Dla większości zawodników, może nawet jedyna okazja do zagrania na Stadionie Narodowym. Oczywiście trzymam kciuki, by było ich więcej. Nie mniej to jest jeden mecz. Liga jest podstawą, bo w niej musimy się utrzymać. To jest punkt wyjścia, by klub zaczął stabilnie funkcjonować, po tych rewolucjach na poziomie finansowym, administracyjnym czy sportowym, które mieliśmy w minionych latach. Jesteśmy tu gdzie chcieliśmy i chcielibyśmy być. Jeżeli z kolei nie udałoby nam się utrzymać w Ekstraklasie to byłby duży krok wstecz. Jednak przy całym dramacie takiej sytuacji w I lidze bylibyśmy już w zupełnie innej sytuacji finansowej niż w momencie, kiedy ja przychodziłem do pierwszoligowej Arki.
Ciężko to mówić, ale jak pojawiłem siętu pięć lat temu, to klubprawie nadawał się do zamknięcia, był w dramatycznej sytuacji finansowej. Na głowie mieliśmy ponad 100 wierzycieli i długi w instytucjach takich jak urząd skarbowy czy ZUS, zablokowane konto bankowe itd.To były w sumie zaległości sięgające ok 7 milionów złotych. Wiem, że to się oczywiście zbierało przez lata, ale kumulacja nastąpiła właśnie 5 lat temu. Pozostały dwie drogi - albo upadłość i zaczynamy od nowa, albo wieloletnia restrukturyzacja.Czapki z głów dla wielu osób i firm, bo udało się z tego wspólnie wyjść. Środowiska piłkarskie bywa różne, ale momentami byłem miło zaskoczony przychylnością niektórych osób. Pierwszą sprawą było oczywiście renegocjowanie kontraktów z zawodnikami. Z wszystkimi dało się porozumieć! Z wierzycielami rozmowy były trudne, ale też jakoś poszły. Nie dogadałem się właściwie tylko z jednym.Niezbędne były zmiany w wydatkach szeroko rozumianej administracji. Cięcia, cięcia, cięcia. Czasem do poziomu, gdzie robiło się wręcz wstyd ale taka była potrzeba chwili by przetrwać.
Właściwie trwało to do chwili obecnej. Teraz żadne zaległe zobowiązania nie wpływają na funkcjonowanie spółki. Komisja licencyjna przyznaje nam licencję praktycznie bez zastrzeżeń. Pierwsze moje lata były takie, że dostawaliśmy długą listę uchybień i kary finansowe ale pokazywaliśmy stopniową poprawę. To był trudny czas. Z jednej strony trzeba było ciąć wszystkie koszty, z drugiej starać się trzymać poziom sportowy i spełniać oczekiwania kibiców. To były naczynia połączone, bez przyzwoitej gry nie byłoby przecież w klubie sponsorów, kibiców też byłoby znacznie mniej na trybunach, a to napędzałoby negatywną spiralę finansową. Te wszystkie działania w gabinetach nie były może spektakularne dla kibiców i właściwie niezauważalne,ale były kluczowe dla istnienia klubu. Udało się. Teraz musimy uzyskać stabilizację, ale jest już łatwiej. Przychody z praw telewizyjnych to dla nas jeden z potężniejszych finansowych zastrzyków. Dobrą współpracę mamy także z miastem. Jest kilkudziesięciu sponsorów plus przychody z dnia meczowego. To oczywiście daje jeden z niższych budżetów w lidze, ale pozwalający na normalne egzystowanie. Jest to punkt wyjścia, by w kolejnych sezonach było lepiej. Myślę, że po trzech latach w Ekstraklasie będzie można mówić o nowych celach i inwestycjach. Dlatego najważniejsze jest dla nas utrzymanie.
A przy odrobinie jeszcze większego szczęścia gralibyśmy o mistrza Polski (uśmiech). Od samego początku deklarowaliśmy, że gramy o utrzymanie. Początek sezonu był swoistym rozeznaniem, w jakim miejscu się znajdujemy. Poszło bardzo dobrze. Po zimnym prysznicu w Niecieczy były zwycięstwa, m.in. te na Łazienkowskiej. Z trenerem Grzegorzem Nicińskim czy dyrektorem Edwardem Klejndinstem podchodziliśmy chłodno do wyników. Po porażkach nie było paniki tylko analiza. Po wygranych nie było chodzenia z głową w chmurach tylko znów analiza.Jesienią wygraliśmy siedem meczów, na wiosnę jeden. Coś się wydarzyło w tej przerwie zimowej, co spowodowało, że zupełnie inaczej wyglądamy w tym roku...
Trudno wskazać stuprocentowo przyczynę. W 1.lidze przerwa zimowa jest długa, przez wiele lat była naszym atutem. W Ekstraklasie tyle czasu trener nie miał. Fizycznie zawodnicy wyglądali niby dobrze, ale gdzieś coś się posypało. Na wielu wymiarach.
Zdecydowanie tak. Został postawiony przed nim cel utrzymania Arki w Ekstraklasie.
Finał dostał w spadku. W sumie rzadko się zdarza, że na trenera wchodzącego do klubu już czeka medal! Jakkolwiek by nie był, srebrny czy złoty, Ojrzyński już zadeklarował, że przekaże go poprzedniemu szkoleniowcowi. Ten finał to jest dla nas deser, który pokazał się na horyzoncie gdy w ćwierćfinale graliśmy z Bytovią. Drabinka i wyniki tak się ułożyły, że wszystkim szeroko otworzyły się oczy.
No i przejechaliśmy się. Równie dobrze jednak gdyby Bytovia przegrała za Śląskiem Wrocław czy Zagłębiem Lubin, to mierzylibyśmy się z ekstraklasowym zespołem. Jak ktoś nam zarzuca, że mieliśmy łatwą ścieżkę to odpowiem, że inne drużyny ekstraklasowe z naszej połówki drabinki z kimś musiały odpaść. Z każdym z tych przeciwników trzeba było wyjść i wygrać i my to zrobiliśmy. Jesteśmy w finale.
Kilka dni temu zrobiliśmy w klubie spotkanie z Czesławem Boguszewiczem (pierwszy trener Arki w latach 1979-80 - przyp. red.) i Januszem Kupcewiczem (zawodnik Arki w latach 1974-82 – przyp. red.) . Obaj przypomnieli sporo ciekawostek i historii związanych z tamtym czasem. Doradzili też trenerowi Ojrzyńskiemu co zrobić by w finale rozgrywek wygrać. Każda rada była cenna.
Gdy Darek przychodził do nas zimą oczekiwania w stosunku do niego były większe. On zresztą ma tego świadomość. Jest jednak bardzo zaangażowany choć nie wszystko wychodzi. Porównując nas z Lechem? Cóż, nie czarujmy. Poznań jest faworytem. Mówię to nie patrząc tylko na wynik naszej ostatniej potyczki ligowej, którą u siebie przegraliśmy 1:4. To jest silniejsza drużyna. To jest jednak jeden mecz, w którym wszystko się może zdarzyć. Jadąc na Bułgarską w rundzie jesiennej nie byliśmy faworytem. Taktyka polegająca na zamurowaniu bramki przyniosła wtedy efekt w postaci punktu. Jaki pomysł na grę ma teraz trener Ojrzyński, tego nie wiem. Pewnie otwarty futbol się tu nie sprawdzi.
Karne musimy mieć oczywiście opanowane, ale gra z założeniem, że mecz potrwa 120 minut i wygramy go w karnych może być skazana na porażkę. Trzeba będzie ukłuć w jego trakcie.
To jest na tyle utytułowany zespół, że jak w przyszłym roku miałby być w finale po raz czwarty i dopiero wtedy wygrać, to nie miałbym nic przeciwko temu.
Będzie ich ok. 9 tyś. Ok. 6 tysięcy biletów poszło ze sprzedaży organizowanej przez Stowarzyszenie Kibiców Gdyńskiej Arki, doszły do tego jeszcze bilety sprzedawane dla naszych kibiców przez PZPN i firmę obsługującą system, do tego dochodzą jeszcze wejściówki dla klubów i szkół plus osoby, które zasiądą na sektorach neutralnych. Samych gości czy rodzin zawodników będziekilkaset osób.
Na pewno, jeśli mówimy o zwycięstwie w pucharze. Ono wyceniane jest łącznie na nieco ponad milion trzysta tysięcy złotych. Połowę z przychodów dostaną zawodnicy.
Ta lampka mocno zapaliła im się po Bytowie, gdzie przegraliśmy 1:2. W rewanżu wystarczyło wygrać przecież 1:0, a pieniądze na tym etapie już zaczęły się pokazywać. Udało się ją strzelić. Potem był jeszcze horror z Suwałkami, a teraz gramy o więcej. Dla nas to są duże pieniądze, na pewno więcej ważą niż dla Lecha.
To jest wyzwanie, o którym żeśmy nie myśleli w jakikolwiek sposób, przed sezonem, a jesteśmy od tego o 90 minut. Do środy nie będę się nad tym zastanawiał. Chciałbym po prostu świętować we wtorek, a w środę obudzić się nieco przestraszonym z takim wyzwaniem.
Raczej nie wiedzą, ale ich prezent może być na tyle uniwersalny, że będzie miał wartość nie tylko dla mnie, ale i setek tysięcy sympatyków Arki Gdynia. Opakowany być nie musi!