Słabe wyniki sportowe Arki Gdynia na początku sezonu - dwa punkty w trzech meczach - realnie odzwierciedlają obecną atmosferę wokół klubu, w którym aktualne władze są skonfliktowane z wieloma najważniejszymi podmiotami. Miasto wycofało wsparcie finansowe, na podobny krok zdecydowali się sponsorzy, a kibice bojkotują domowe spotkania rozgrywane na stadionie przy ulicy Olimpijskiej. To demonstracja przeciwko działaniom obecnego prezesa, Michała Kołakowskiego, wspieranego przez swojego ojca, Jarosława.
Młodszy z rodu Kołakowskich miesiąc temu między wierszami oskarżył Marcina Gruchałę o wywołanie chaosu wokół Arki, aby móc przejąć klub poniżej wartości. Gruchała to mniejszościowy udziałowiec (należy do niego 17 proc. akcji), który według informacji portalu Trójmiasto.pl oferuje rodzinie Kołakowskich 10 mln zł za wykup udziałów.
Mężczyzna, który został nazwany "nielojalnym", odpowiedział na ataki w rozmowie na łamach "Przeglądu Sportowego". Otwarcie przyznał, że Arką Gdynia tak naprawdę zarządza Jarosław Kołakowski, a jego syn jako prezes widnieje tylko na papierze. Zdaniem Gruchały kibice oraz wielu sponsorów wróci do klubu, jeśli tylko zmianie ulegnie jego właściciel. - Warunek jest jeden: odejście właścicieli reprezentujących konflikt interesów i patrzących na Arkę jak na miejsce do zrobienia biznesu oraz zastąpienie ich przez ludzi, którzy biznes już zrobili i są gotowi poświęcić swoje pieniądze, czas i kompetencje na rozwój Arki, bo po prostu Arkę i Gdynię kochają - powiedział Marcin Gruchała.
Śmiało można więc stwierdzić, że obecni właściciele Arki Gdynia mają niemały problem, bo "strajk" przeciwko nim ze strony całego gdyńskiego środowiska piłkarskiego trwa w najlepsze. W związku z tym na trybunach na meczach Arki zjawia się ledwie około tysiąca osób.
Tymczasem w tej całej sprawie pojawia się kolejny wątek i zarazem kolejny kłopot dla panów Kołakowskich. Otóż okazuje się, że umowa, na bazie której pozyskali oni trzy lata temu klub, może zostać unieważniona.
Na wniosek byłego właściciela Dominika Midaka sąd uznał jego pozew na tyle zasadny, że dał mu zabezpieczenie w postaci zablokowania akcji klubu. Dopóki nie będzie prawomocnego wyroku lub ugody pomiędzy zainteresowanymi stronami, Michał Kołakowski ma zakaz rozporządzania lub obciążania akcji. To oznacza, że nawet jeśli Kołakowski chciałby teraz choćby sprzedać akcje Arki komu innemu, to po prostu zrobić tego nie może.
Umowa ta, zdaniem wielu prawników, była po prostu wadliwie skonstruowana. - Żeby umowa kupna-sprzedaży była wiążąca, muszą być spełnione pewne warunki. Chodzi o ekwiwalentność wzajemną - jeśli "przedmiot" jest wydany, to musi być za ten przedmiot zapłacone. Zawierana umowa musi mieć określoną cenę, sztywny termin i warunek - słyszymy. Według naszych informacji Kołakowscy mają zapłacić Midakowi dwa i pół miliona złotych, ale dopiero wtedy, gdy Arka będzie grała kolejne sezony w ekstraklasie. A to przecież w ekstremalnym przypadku może się w ogóle nie wydarzyć. Co więcej, nabywca ma bardzo duży wpływ na to, czy tak będzie, czy nie.
Sprawa jest o tyle ciekawa, że umowa między Midakiem a Kołakowskimi została podpisana w obecności notariusza w formie aktu notarialnego. Mimo to tych nieprawidłowości notariusz nie wyłapał. Ciekawe więc, jak na to zareaguje sąd.
Kołakowskim grozi nawet to, że bezpowrotnie stracą akcje Arki i to, co wyłożyli na klub przez ostatnie trzy lata. Ich umowa z Midakiem może bowiem zostać unieważniona.
Tutaj też pojawia się jakiś powód, dlaczego Kołakowscy mogliby nie chcieć awansu Arki Gdynia do ekstraklasy, co zarzucają im kibice Arki. Wówczas musieliby zapłacić więcej Dominikowi Midakowi na bazie umowy zawartej trzy lata temu. Aczkolwiek do tej kwestii należy zachować dystans, bo mimo wszystko ewentualny awans miałby znacznie więcej korzyści dla Arki i jej właścicieli. Można się domyślać, że pozew został złożony dlatego, że Dominik Midak w końcu uznał, że pojawiło się niebezpieczeństwo, iż nigdy nie odzyska on tych dwóch i pół mln złotych, na które umówił się z Kołakowskimi.
Czy ewentualny korzystny wyrok dla Dominika Midaka będzie oznaczał, że będzie on ponownie zarządzał Arką? Według naszej informacji tego kibice Arki nie muszą się obawiać. Sam Midak powrotu do piłki nożnej nie planuje i w razie unieważnienia umowy pozbyłby się tych akcji na rzecz kogoś, komu faktycznie zależałoby na Arce i jej rozwoju.
Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że nowe przepisy dot. menedżerów piłkarskich, a takowym jest Jarosław Kołakowski, znacznie ograniczają pole manewru jego nawet nieformalnych działań w Arce Gdynia.
- Praktycznie wszyscy, którzy mieli do czynienia z Arką Gdynia, wiedzą, że faktyczną władzę w klubie pełni Jarosław Kołakowski, a nie jego syn Michał. To właśnie także starszy z klanu Kołakowskich prowadził też rozmowy z Dominikiem Midakiem ws. kupna Arki trzy lata temu - słyszymy.
Co mówią nowe przepisy, które wejdą w życie 1 października, na temat konfliktu interesów? Otóż konflikt występuje m.in., gdy: "agent prowadzi negocjacje lub zawiera transakcje z klubem, w którym jego małżonek, krewny lub powinowaty w drugim stopniu posiada udziały bezpośrednio lub pośrednio, jest zatrudniony, bez względu na rodzaj zatrudnienia lub pełni funkcje korporacyjne, kierownicze lub techniczno-sportowe".
Oznacza to ni mniej, ni więcej, że posiadana formalnie przez Michała Kołakowskiego Arka Gdynia nie będzie mogła zawierać transakcji z agencją KFM, w której (wg Transfermarkt) zrzeszeni są tacy piłkarze klubu z Gdyni, jak m.in. Hubert Adamczyk, Sebastian Milewski, Dawid Gojny, Kasjan Lipkowski, Marcel Szymański, Jakub Staniszewski, Jakub Wilczyński czy Michał Borecki. Co się wówczas z nimi stanie? Na dzisiaj bardzo trudno to określić.
Co na to wszystko Michał i Jarosław Kołakowscy? Wysłaliśmy wiadomość do klubu Arka Gdynia z prośbą o komentarz. Odpowiedź, jeśli taka się pojawi, zostanie opublikowana w najbliższych dniach na Sport.pl.