Trzy minuty ciszy na stadionie Widzewa Łódź. "Gdzie są tabletki na uspokojenie?!"

"Do ekstraklasy jeden krok, trzeba go zrobić jak najprędzej" - śpiewali kibice Widzewa Łódź na znaną melodię. Piłkarze posłuchali, ostatecznie wygrali 2:1 z Podbeskidziem Bielsko-Biała, choć przez trzy minuty - przy wyniku 1:1 - droga do ekstraklasy znacznie się wydłużyła. Emocji było tyle, że niektórzy szukali tabletek uspokajających. Po ośmiu latach Widzew wraca do ekstraklasy.

Za Widzewem Łódź mecz, który oglądało się z zapartym tchem i telefonem w ręce, by co chwilę zerkać, jak radzi sobie Arka Gdynia - jedyny rywal do zajęcia drugiego miejsca i bezpośredniego awansu. Ekstraklasę Widzewowi dawała wygrana lub wynik nie gorszy niż Arki. I powiedzieć, że to był rollercoaster, to nie powiedzieć nic.

Zobacz wideo Były król strzelców ekstraklasy może skończyć karierę. "Jestem pół roku bez grania"

Najpierw była wielka radość, bo Widzew wygrywał, a Arka remisowała. Ale już pod koniec pierwszej połowy zrobiło się nerwowo, bo choć Widzew nadal prowadził jedną bramką, to nie miał marginesu błędu, ponieważ na prowadzenie wyszła też Arka. A tuż po przerwie na kibiców padł blady strach. Jeden z chłopców do podawania piłek ze złości aż rzucił nią w ziemię i rozpaczliwie krzyczał "NIE!". Podbeskidzie wyrównało, Arka wciąż utrzymywała jednego gola przewagi i to ona w tym momencie była na miejscu dającym awans. Ale smuta w Łodzi trwała tylko trzy minuty. Widzew strzelił gola na 2:1, a jeden z łódzkich dziennikarzy nerwowo przeglądał kolejne kieszenie plecaka w poszukiwaniu tabletek uspokajających. Przydały się, bo emocje trzymały do ostatniego gwizdka. Po nim kibice Widzewa wbiegli na murawę i cieszyli się razem z piłkarzami. Mogli odłożyć telefony i na nikogo się nie oglądać. Wynik Arki (2:1) nie miał żadnego znaczenia.

Mieszanka ekscytacji i niepewności. Kibice życzyli sobie ostatniej niedzieli w I lidze

Atmosfery święta należało się spodziewać, bo Widzew po ośmiu latach mógł wrócić do ekstraklasy. Niesamowita była za to mieszanka ekscytacji i niepewności, która towarzyszyła tłumom zmierzającym na stadion. - Byle zdobyć pierwszą bramkę - powtarzali kibice stojący w długiej kolejce do wejścia nr 11. Po zdobyciu pierwszej bramki miało być już spokojniej. A przecież właśnie spokoju najbardziej brakowało Widzewowi w ostatnich tygodniach, bo znów nawiedziły go stare demony, które od lat mącą przy awansach. W Łodzi doskonale znają już ten scenariusz: świetna jesień, kiepska wiosna i nerwy na koniec. Przerobili już serie remisów, które zabrały nadzieje, wstydliwe porażki, a nawet awanse, po których piłkarze zamiast gratulacji przyjmowali ciosy i zamiast napawać się zapachem sukcesu, wdychali gaz łzawiący.

Tym razem Widzew miał ten awans wywalczyć spokojniej, znacznie radośniej. Ale dramaturgia znów była niezwykła, bo chociaż przez 90 proc. sezonu zajmował miejsce dające awans do ekstraklasy, to do ostatniego meczu nie był pewny, że do niej wejdzie. Przegrał trzy z czterech ostatnich meczów, od początku roku zawodził przede wszystkim w meczach u siebie, tydzień wcześniej zaprzepaścił szansę w meczu z Miedzą Legnica (0:1), a w dodatku z Podbeskidziem Bielsko-Biała nie wygrał żadnego z ostatnich dziewięciu meczów.

Mecz z telefonem w ręce. Spiker żartował z ŁKS

"Kończ ten mecz, sędzia, kończ ten mecz!" - krzyczała grupka kibiców już w 12. minucie. Widzew prowadził 1:0 po golu Bartłomieja Pawłowskiego i miał ekstraklasę na wyciągnięcie ręki. Ale nerwy były, bo nie takie okazje wypadały mu już z rąk. Gdyby stadion pomieścił 25 tys. ludzi, kibice i tak nie zostawiliby na nim ani jednego wolnego krzesełka. Tylu było chętnych, żeby obejrzeć najważniejszy mecz w historii reaktywowanego klubu. "Czas na decydujące trafienie" - podpowiadał piłkarzom transparent wywieszony za jedną z bramek. Już przed stadionem kibice życzyli sobie, by to była ostatnia niedziela. By dotrzeć do ekstraklasy bez żadnych przesiadek, bez nerwów w barażach, bo dość ich już było w ostatnich tygodniach, po porażkach 1:2 z Koroną Kielce, 1:4 z Resovią Rzeszów i 0:1 z Miedzią. 

Nie dało się oglądać tego spotkania bez zerkania, jak radzi sobie Arka Gdynia w meczu z Sandecją Nowy Sącz. Jeśli groźniej robiło się pod bramką Widzewa, kibice od razu zaglądali do telefonów. I do 45 minuty przekazywali sąsiadom dobre informacje - Arka nie wygrywała. Aż w doliczonym czasie gry Michał Marcjanik dał jej prowadzenie i wiadomo było, że druga połowa przyniesie jeszcze więcej nerwów. Gdy piłkarze wracali na boisko, atmosferę rozluźnił nieco żart spikera. "Drodzy kibice, bardzo ważny komunikat z innego stadionu". Kibice spodziewali się wieści z Gdyni, ale zamiast tego dowiedzieli się, że Chrobry Głogów prowadzi 4:0 z Zagłębiem Sosnowiec, więc pozbawiał ŁKS Łódź szans na awans do barażów i odbierał chęci do walki Podbeskidziu, które też celowało w zajęcie 6. miejsca. Kibice Widzewa zareagowali śmiechem i oklaskami. 

Trzy minuty strachu. "Gdzie są tabletki na uspokojenie?!"

Ale już trzy minuty później nikomu na stadionie nie było do śmiechu. Mathieu Scalet z Podbeskidzia strzelił gola na 1:1, co przy wciąż prowadzącej Arce, odbierało Widzewowi bezpośredni awans. Ani wcześniej, ani później na stadionie nie było już tak cicho. I choć na kolejnego gola Widzew czekał tylko trzy minuty, to ciągnęło się to całą wieczność. Gdy trafił Dominik Kun, kibice podskoczyli z krzesełek, a rezerwowi Widzewa wypruli z ławki. Zespół Janusza Niedźwiedzia znów miał wszystko w swoich rękach. Zachowanie trenera było zresztą niezłym barometrem emocji: pierwszą połowę przestał przy linii z rękami zanurzonymi w kieszeniach spodni, ale już po przerwie szalał przed ławką. Gdy Podbeskidzie ruszało z kontrą, a sędzia nie przerywał gry, mimo że jeden z widzewiaków leżał na środku boiska, Niedźwiedź wbiegł za linię, krzyczał na sędziego technicznego, bocznego asystenta i arbitra. Po chwili rzucił się na kolana i ze złości rwał trawę, bo jego piłkarze odzyskali piłkę, ruszyli z własną akcją, ale zaprzepaścili ją niecelnym strzałem.

Ostatni kwadrans meczu zdecydowana większość fanów oglądała na stojąco. Dopingiem chcieli uczynić Pawłowskiego jeszcze szybszym, a gwizdami rozproszyć dośrodkowujących spod chorągiewki zawodników Podbeskidzia. Udało się. Skończyło się zwycięstwem 2:1 i szaloną radością po meczu. Czuć było też ulgę 18 tysięcy kibiców i całego klubu, który z wielką niepewnością podchodził do tego awansu. Nie zdradzał planów na fetę, nie chciał zapeszać, ale też nie chciał się ośmieszyć - jak mówiły nam osoby z klubu.  

Ale śmiechu nie ma. Jest radość. Widzew kończy wspinaczkę, którą zaczął w IV lidze. Wraca do ekstraklasy po ośmiu latach, akurat po sezonie, w którym nie było tak wielkich oczekiwań. Latem zmiany zaszły w gabinetach, w szatni i na samym boisku. Nowy właściciel Tomasz Stamirowski, kibic Widzewa i doświadczony biznesmen, dał zespołowi dwa lata na wywalczenie awansu. Apetyty kibiców rosły jednak w miarę jedzenie, a po dobrej jesieni były już gigantyczne. Zaspokoić je mogło tylko wejście do ekstraklasy. Po latach miotania się, zmian prezesów i trenerów, wszechobecnego bałaganu, ten awans - wywalczony w takich emocjach i po chaotycznym meczu - jest doskonałym podsumowaniem. Lepszej klamry być nie mogło: 22 maja 2014 r. Widzew po porażce z Podbeskidzie Bielsko-Biała spadł z ekstraklasy, a 22 maja 2022 r. po zwycięstwie nad drużyną z Bielska do ekstraklasy wrócił.

Puchar za awans podniósł Mariusz Rachubiński, który był kapitanem Widzewa w pierwszym spotkaniu po reaktywacji. W 2015 r. wyprowadził swój zespół w 4. lidze przeciwko Zawiszy Pajęczno. Widzew wygrał tamten wtedy 1:0 i choć marzył o takim dniu, jak ta niedziela, to pewnie nie przypuszczał, że droga do ekstraklasy będzie tak długa i wyboista.

Więcej o:
Copyright © Agora SA