Mamrot szybko znalazł pracę i walczy o awans. "Nikt nie mógł tego przewidzieć"

- Nikt nie mógł przewidzieć, że po dwóch miesiącach od odejścia z Arki będę pracował w zespole walczącym z gdynianami o awans. Celem jest dostać się do ekstraklasy bez gry w barażu - mówi nowy trener ŁKS Ireneusz Mamrot w dużej rozmowie ze Sport.pl.

Jakub Seweryn: Jakie są pańskie odczucia po debiutanckim meczu ze Stomilem (2:0) i pierwszych dniach w ŁKS?

Ireneusz Mamrot, trener ŁKS Łódź: Najważniejsze jest zwycięstwo. ŁKS traci wiele goli, dlatego przez cały tydzień pracowaliśmy nad defensywą. Cieszy zero z tyłu i wygrana, które była nam bardzo potrzebna. Z tego jestem zadowolony. Natomiast z gry jeszcze nie do końca, to nie był jakiś super mecz.

Zobacz wideo Mamrot: Nie mówię, że nie śpię przez to po nocach, ale jednej rzeczy z Jagiellonii bardzo żałuję

Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle, ale ŁKS był przygotowany na grę w I lidze. Pracowano, by po spadku nie było wielu zmian w składzie. W wielu przypadkach zespoły po spadku przechodzą rewolucję. Tak było w Arce, którą do niedawna prowadziłem i z której odeszło w lecie 19 piłkarzy. W Łodzi tak się nie stało. Klub zachował standardy z ekstraklasy i pod względem organizacyjnym czy sportowym wygląda to dobrze.

Na nowego pracodawcę nie czekał pan długo.

- Na papierze przerwa w pracy w pierwszej lidze wyniosła 2,5 miesiąca, ale tak naprawdę nie pracowałem przez dwie kolejki. Pierwszy kontakt w sprawie pracy w Łodzi miałem już po starcie ligi. Nie ukrywam, że rozmawiałem z jednym z klubów ekstraklasy, ale negocjacje się przeciągały. A w Łodzi prezes i dyrektor sportowy podeszli do sprawy bardzo konkretnie. Nie ukrywam, że to miało wpływ na moją decyzję. To duży klub, z tradycjami i ambitnym celem, którym jest awans do ekstraklasy. To było dla mnie najważniejsze.

Ofert pracy było sporo?

- W grudniu prowadziłem rozmowy z Podbeskidziem, ale wbrew temu, co mówiono, nie było mnie w Bielsku-Białej. Podziękowałem i odmówiłem. Nie chciałem się podejmować tego zadania i prezes Podbeskidzia wybrał ostatecznie kogo innego. Rozmawiałem też z jeszcze jednym klubem ekstraklasy, ale tam sytuacja sportowa się zdążyła odwrócić i do zmiany trenera nie doszło.

Ponoć zainteresowany zatrudnieniem pana był także Widzew?

- Nie wiem, skąd wzięła się ta plotka. O sprawie dowiedziałem się z mediów, ze mną nikt się nie kontaktował.

W ŁKS jest wielu zawodników, którzy chcą grać w piłkę, a nie tylko ją kopać. Zgodzi się pan?

- To ważna kwestia. Warto spojrzeć na to, jak ŁKS buduje zespół. Najpierw trenerem był Kazimierz Moskal, potem Wojciech Stawowy. Obaj preferowali grę piłką. Teraz zdecydowano się na mnie i nie ukrywam, że kadra, jaką dysponuje ŁKS, bardzo mi odpowiada. To zespół, który chce grać w piłkę, utrzymywać ją jak najdłużej na ziemi, a ja też preferuję taki styl. Wiadomo, że mam też swój pomysł, ale wiem, że posiadam zawodników z predyspozycjami do tego. Czasami trafia się taki zespół, który nie jest w stanie grać tak, jak chciałby tego trener. Wówczas trzeba to zmieniać poprzez transfery. W Łodzi zespół jest budowany nie tylko przez trenerów, ale przez władze klubu, które mają swoją wizję, dobierają do niej piłkarzy. To się w Polsce nieczęsto zdarza.

ŁKS ma potencjał, ale w tabeli jest dopiero trzeci. Z czego to wynika?

- Nie jest żadną tajemnicą, że ŁKS stracił w tym sezonie już bardzo wiele bramek. Zdecydowanie najwięcej wśród zespołów z pierwszych sześciu miejsc w tabeli. Co więcej, mimo potencjału, drużyna nie wygrała ani jednego meczu z ligową czołówką i to też z pewnością jest coś, na co musimy zwrócić uwagę. Przeciwnicy mocno nastawiali się na ŁKS, a ŁKS grał ofensywnie, tracąc wiele goli po kontratakach, stratach w pobliżu własnego pola karnego czy stałych fragmentach. Taktyka rywali nie była skomplikowana, ale skuteczna. Ustawiali się oni mocno pod ŁKS. W Olsztynie zagraliśmy nieco inaczej. Być może nie było to widowiskowe spotkanie, ale na tym etapie przede wszystkim musimy zdobywać punkty i na tym się będziemy skupiać. Dlatego pierwszy tydzień poświęciłem na defensywę. Mimo że ze Stomilem bramki nie straciliśmy, to nie wszystko wyglądało dobrze. Nie ustrzegliśmy się błędów i nad tym będziemy sporo pracować, to proces.

ŁKS czeka seria spotkań z rywalami z dołu tabeli. Z jednej strony przeciwnicy nie najsilniejsi, ale z drugiej zapewne trzeba będzie przebijać się przez ich podwójne zasieki.

- To są zespoły, z którym się gra bardzo trudno, ale często jest tak, że drużyny, które w tych spotkaniach zdobywają najwięcej punktów, później zdobywają awans. Gdy zespoły z czołówki rywalizują ze sobą, często dzielą się punktami, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, jak to wygląda w przypadku ŁKS, który z drużynami z dołu tabeli ma bardzo dobry bilans, ale przeciwko czołówce zdecydowanie gorszy. To drugie z pewnością chcemy poprawić. Zawsze jednak mówię, że w lidze z każdym trzeba zagrać, ale też trzeba pamiętać, że miejsce w tabeli nie zawsze oddaje aktualną dyspozycję drużyny. Przykładem tego jest Sandecja, który teraz punktuje bardzo dobrze, od listopada nie przegrała meczu, a w tabeli wciąż pozostaje na odległym miejscu. Każdy mecz jest ważny.

Cel to miejsce gwarantujące bezpośredni awans?

- Celem jest awans. Najlepiej tego dokonać bezpośrednio. W barażu wszystko rozstrzygnie się w jednym meczu. Mogą być kontuzje, kartki i choć w ten sposób też można wywalczyć promocję, to my celujemy w pierwsze dwa miejsca w tabeli.

Pewnie żałuje pan, że nie poprowadzi zespołu w derbach.

- W jakimś sensie na pewno, ale myślę też, że bez kibiców te derby dużo tracą. Wszyscy w klubie jednak ten mecz przeżywają. Przyszedłem do nowej pracy właśnie po derbach i widziałem, jak to wyglądało. W każdym klubie chyba jest tak, że jest taki jeden przeciwnik, z którym mecze mają dodatkowy smaczek. W Białymstoku jest to Legia, tutaj jest to Widzew. Z opowiadań ludzi już zdążyłem wyczuć, że te derby mają specyfikę, wiele emocji. Fajnie by było coś takiego przeżyć, ale trzeba przy tym pamiętać o jednej bardzo ważnej rzeczy – aby te derby wygrać, bo przy niekorzystnym wyniku jest nie za ciekawie.

Nie chciał pan zrobić sobie dłuższej przerwy od futbolu?

- Po pracy w Jagiellonii musiałem zrobić sobie przerwę, bo pracowałem nieprzerwanie przez 20 lat, z czego 10 na poziomie centralnym. Wtedy dostałem dobrą ofertę z I ligi, ale wówczas nie przyjąłbym nawet takiej z ekstraklasy. Wtedy byłem bardzo zmęczony i czułem to po sobie. Pięciomiesięczna przerwa była mi bardzo potrzebna. Teraz było inaczej. Od początku byłem gotów podjąć się nowego zadania. Zniosłem tę przerwę zdecydowanie gorzej. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, energia mnie rozpierała. Chciałem pracować, w kilku przypadkach było blisko, ale nie wyszło. Ja przez cały czas byłem gotowy. Mam wiele energii i zapału, dlatego cieszę się, że szybko przyszła oferta z ŁKS.

A nie będzie panu trochę dziwnie mierzyć się z Arką i rywalizować z nią o awans?

- To specyfika naszej pracy, ale nie mam na to wpływu. Właściciel Arki miał inną wizję, nie dogadaliśmy się i rozstaliśmy. Nikt nie mógł przewidzieć, że po dwóch miesiącach będę pracował w zespole walczącym z Arką o awans. Takie jest życie, pracuję w Łodzi i zrobię wszystko, żeby to ŁKS awansował.

Najbardziej zdziwiony tym wszystkim musi być Adam Marciniak, który zimą przeniósł się z Arki do ŁKS.

- Rzeczywiście, nie mieliśmy zbyt długiej przerwy od siebie... A mówiąc na poważnie, to cieszę się, że będziemy razem pracować. W Arce, po spadku do I ligi, wybrałem go na kapitana zespołu i współpraca przebiegała bardzo dobrze. Cieszę się, że jest teraz w ŁKS. To jest ważna postać i na boisku, i w szatni. Wiem, ile jest w stanie dać drużynie. Tak było w Arce i tak z pewnością będzie w ŁKS. Dobrze, że już wraca do zdrowia i będzie mógł być brany pod uwagę pod kątem najbliższego spotkania.

Chyba po raz pierwszy ma pan okazję pracować w klubie, gdzie rzeczywiście wszelkie sprawy sportowe zależą głównie od dyrektora sportowego Krzysztofa Przytuły. Czy widzi pan już różnice w funkcjonowaniu klubu?

- To prawda. W Arce i Jagiellonii o takich rzeczach decydowali właściciele, w ŁKS za wszystko odpowiada dyrektor sportowy. Oczywiście działa w porozumieniu z prezesem, ale prezes pilnuje innych aspektów funkcjonowania klubu. Krzysztof Przytuła dużo ogląda na żywo zawodników, którzy mogą nas wzmocnić. Wiadomo, nie robi tego bez porozumienia z trenerem, aczkolwiek to on ma największy wpływ na transfery. Ściąga zawodników o odpowiedniej charakterystyce, a także trenera, który będzie chciał grać w określony sposób. Oczywiście, są pewne „widełki”, które zależą od decyzji trenera, ale na dzisiaj nikt sobie nie wyobraża, żeby ŁKS grał tylko górą, z pominięciem drugiej linii. Dyrektor sportowy odpowiada za całą strukturę sportową. Podobnie jest w Górniku Zabrze, gdzie za kwestie sportowe odpowiada Artur Płatek. Tych przypadków w polskiej piłce nie ma jednak zbyt wielu.

Przypuśćmy, że ŁKS awansuje do ekstraklasy. Czy wówczas znowu postawi na romantyczny futbol, jak to miało miejsce ostatnim razem, ale nie skończyło się najlepiej, czy jednak będzie pan próbował to jakoś zrównoważyć?

- Najpierw trzeba awansować. Niemniej jednak, nawet w tym sezonie mamy przykłady, jak w ekstraklasie radzą sobie beniaminkowie i jaki styl gry przyjęły te drużyny. Nasz futbol musiałby być zdecydowanie bardziej pragmatyczny. Ekstraklasa to liga, w której przeciwnik tylko czeka na rywala grającego ofensywnie. O ile na I ligę potencjał ŁKS jest duży, to w ekstraklasie ta różnica zostanie zniwelowana, a w wielu spotkaniach to rywal będzie dysponował większą siłą i wtedy do meczu trzeba podejść inaczej. Nie wywrócimy jednak naszego stylu do góry nogami, bo nad pewnymi rzeczami się przez cały czas pracuje i trzeba je kontynuować. Natomiast będziemy musieli grać inaczej, choć nie oznacza to rewolucji.

Jest pan innym trenerem niż wtedy, gdy pracował w Jagiellonii?

- Zmieniło się wiele i nie ma co tego ukrywać. Wystarczy, że sobie przypomnę, jak wyglądało moje wejście do szatni Jagiellonii, a jak później było to w Arce czy ŁKS. To doświadczenie, którego nie da się kupić czy zdobyć w jakikolwiek inny sposób. Przeskok z Chrobrego Głogów do Jagiellonii był dużym przeżyciem. Z pierwszoligowego klubu, który nawet nie grał o awans, przeszedłem do jednej z najlepszych drużyn w Polsce. Dzisiaj jestem już zupełnie innym trenerem i są zawodnicy, któzy mogą to potwierdzić, jak Bartek Kwiecień, z którym współpracowałem w Chrobrym, Jagiellonii i Arce. Miałem wymagających prezesów i właścicieli, co też mnie wiele nauczyło. W Chrobrym to ja byłem odpowiedzialny za kwestie sportowe – wyszukiwałem zawodników, przekonywałem ich do gry w Głogowie i niemal wszystko opierało się na mnie. W kolejnych klubach wyglądało to zupełnie inaczej. To była przepaść, która jednak wiele mnie nauczyła.

Innym znaczy lepszym?

- Nieskromnie powiem, że tak. Bardziej niż o warsztat czy kwestie taktyczne chodzi o doświadczenie, kwestie mentalne, sposób zarządzania drużyną czy relacje z zawodnikami i prezesami. Po tych wszystkich doświadczeniach, które zdobyłem, rozmawia mi się zdecydowanie łatwiej. I dlatego uważam, że jestem lepszym trenerem. Gdybym się przez ten czas nie zmienił, to pewnie dziś pracowałbym dłużej w Arce...

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.