Ostatni strzelec gola w derbach Łodzi. Do ŁKS przeszedł z Widzewa. "Ten dzień zapamiętam jeszcze na długo"

- W pewnym miejsce znaleźliśmy przestrzeń, udało mi się strzelić i wpadło. Zrobiła się z tego fajna historia. Potem wielokrotnie pisali do mnie kibice i dziękowali za tego gola. Niektórzy wysyłali zdjęcia z wesela, bo tam go oglądali - wspomina w rozmowie dla Sport.pl Maksym Kowal, autor ostatniego gola w derbach Łodzi. W środę o 19:10 czas na 65. mecz pomiędzy Widzewem a ŁKS-em.

Derby Łodzi powracają po trzech latach. 17 maja 2017 roku, gdy obie drużyny grały jeszcze w III lidze, padł wynik 0:0. Siedem miesięcy wcześniej, w poprzedniej rundzie również było remisowo, ale kibice obejrzeli cztery bramki. Ostatnią z nich w doliczonym czasie gry drugiej połowy zdobył Kanadyjczyk o polskich korzeniach, Maksym Kowal - zmiennik ŁKS-u, który przyszedł do klubu z Widzewa. Większość kibiców nie widziała jego strzału przez dym z rac, które pojawiły się na trybunach, ale piłkarz zapamięta go już na całe życie. Teraz wrócił do Kanady, gdzie się wychował. Gra w tamtejszej Premier League, reprezentując klub kupiony przez Atletico Madryt. W środowych derbach, które rozpoczną się o godzinie 19:10 na stadionie Widzewa, najbardziej kibicuje Wojciechowi Stawowemu. 

Zobacz wideo "Nowi właściciele Wisły Kraków narobili sobie sporo wrogów w ekstraklasie"

Jakub Balcerski: Strzelasz gola w 90 minucie derbów Łodzi dla ŁKS-u na własnym stadionie. Twój gol daje remis w najważniejszym meczu sezonu. Co czujesz?

Maksym Kowal: Z chłopakami wygraliśmy 14-15 meczów z rzędu i nie raz zdarzało się, że strzelaliśmy pod koniec meczu. Ale to nigdy nie smakowało tak jak gol w derbach, przy których musisz pokazać jeszcze więcej pasji i ambicji w grze. Jako napastnik ciągle szukałem miejsca w polu karnym, czy to było 15, czy 10 minut do końca spotkania. W pewnym miejsce znaleźliśmy przestrzeń, udało mi się strzelić i wpadło. Zrobiła się z tego fajna historia.

Ile razy dostawałeś podziękowania od kibiców?

Wielokrotnie do mnie pisali, dziękowali w mediach społecznościowych i wspominali, że też to przeżyli. Niektórzy pisali jeszcze ze stadionu w emocjach, inni nie mogli tam być i wysyłali zdjęcia nawet z wesela. Byłem wtedy bardzo szczęśliwy, ten dzień zapamiętam jeszcze na długo.

Urodziłeś się w Kanadzie, ale masz polskie korzenie, prawda?

Mam, moi rodzice się tu urodzili. Moi dziadkowie mieszkali w okolicach Koszalina i Kołobrzegu, ale niektórzy pochodzili też z Ukrainy, więc pierwszym językiem, jakiego się nauczyłem był właśnie ukraiński. Gdy mój tata poznał mamę, on grał w koszykówkę w Koszalinie, a mama uczyła się w Sopocie. Postanowili wyjechać do Kanady i ja urodziłem się już tam. W domu poza ukraińskim i angielskim często rozmawialiśmy także po polsku. Nie umiałem jednak zbyt wiele, najwięcej nauczyłem się, gdy jako starszy chłopak wyjechałem do Polski. Można powiedzieć, że z językiem pomogła mi piłka i szatnia, gdzie koledzy pomagali szybko załapać nowe słowa.

Najpierw pojawiłeś się w Rakowie Częstochowa, potem przeszedłeś do Widzewa i w końcu dotarłeś do ŁKS-u. Długo przystosowywałeś się do tego, jak gra się w Polsce?

Było trudno, nie dostawałem tyle czasu na boisku, ile bym chciał. Wcześniej grałem w Anglii i wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że tam nawet drużyny z piątej czy szóstej ligi prezentują bardzo wysoki poziom. W Polsce nikt na to nie patrzył. Raków wyglądał na dobrze prowadzony klub. Od tamtego czasu do dziś, gdy są już w ekstraklasie, nie zmieniła się ich filozofia i nawet starają się grać podobnie. Ale znam już tylko jednego zawodnika z ich składu, Piotra Malinowskiego. Stamtąd trafiłem do Widzewa, gdzie pojawił się problem z moim kontraktem. Nie mogłem rozpocząć sezonu, co było frustrujące. Potem na własne oczy obserwowałem rozpad klubu. Gdyby nie te kłopoty organizacyjne, nigdy nie trafiłbym do ŁKS-u. W Widzewie imponowała mi wizja, jaką stworzyli Wojciech Stawowy i Krzysztof Przytuła. To był ciekawy rok, mimo że wiele osób podchodziło do tego sceptycznie. Musiałem odejść, żeby się nie zatrzymać i zostałem zawodnikiem ŁKS-u.

Jak oceniasz czas spędzony w ŁKS-ie? Nie dostawałeś wielu szans.

Tak, ale trafiłem na trudny moment. W połowie sezonu zmieniono trenera z jednego, który stawiał tylko na kilku zawodników na drugiego, który traktował mnie tylko jako zmiennika. Dla mnie to był taki rollercoaster. W ŁKS-ie upatrywałem jednak przede wszystkim klubu, w którym będę się czuł jak w domu, znał jego cele i szansę na rozwój w przyszłości. Zżyliśmy się z chłopakami, mieliśmy jeden cel - awans. Tak sobie mówiliśmy, być może trochę za bardzo wybiegając do przodu. Ale wiedzieliśmy, że nas na to stać. Początek był dobry, choć niewiele grałem. Potem dostawałem szanse, ale nasze wyniki sprawiały, że walka o awans nie była łatwa. Ostatecznie nie osiągnęliśmy go na boisku, ale trafiliśmy do drugiej ligi po wycofaniu innej drużyny. Uważam, że walką i tak na to zasłużyliśmy, choć w końcówce powinniśmy częściej wygrywać i dawać kibicom to, czego od nas oczekiwali.

Wcześniej wspomniałeś trenera Stawowego. Teraz jest w ŁKS-ie i poprowadzi drużynę w kolejnych derbach. Jak ci się z nim pracowało?

Świetnie rozumiałem, co chciał z nami osiągnąć i jaki styl wypracowywać. Niektórzy mówią, że w polskiej piłce on się nie sprawdzi i kluby nie są gotowe na to, co on chciałby wprowadzić. Jego piłka była siłowa i agresywna, jak u innych, ale skupiał się na wyprowadzaniu piłki, graniu nią i stworzeniem zespołu. To nie zawsze wychodziło, ale uważam go za jednego z najlepszych trenerów, z jakimi pracowałem. Bardzo kibicuję mu, żeby znalazł miejsce, gdzie to będzie dobrze funkcjonowało.

Po odejściu z ŁKS-u wyjechałeś do Nowej Zelandii. Co cię do tego skłoniło?

Miałem 26 lat i wiedziałem, że moja kariera nie potrwa już długo, więc musiałem znaleźć miejsce, w którym częściej dostanę szansę gry od pierwszej minuty. Jeden z moich kolegów grał w Nowej Zelandii i namawiał mnie, żebym przyjechał i spróbował tutaj. Nie miałem innego pomysłu, więc stwierdziłem, że warto spróbować. Grałem dużo więcej, ale poziom tej ligi nie jest najwyższy. Wydaje się gorszy niż w Polsce, bo tam cztery drużyny zdominowały rozgrywki. Byłem w dwóch klubach i zdecydowałem się wrócić do Kanady.

Teraz grasz w Atletico Ottawa. To nie przypadkowa nazwa, bo Atletico Madryt są właścicielami tego klubu. Jak on funkcjonuje?

Klub jest nazywany Otleti - łącząc Atletico i Ottawę na wzór Atleti w Madrycie. Atletico tworzy grupę podobną do Manchesteru City, ale ma w niej na razie 3-4 kluby - poza naszym jest także m.in. jeden z Meksyku. Grając tutaj, możesz odnieść wrażenie, że jesteś częścią Atletico. Mamy te same barwy na strojach, wszyscy w sztabie trenerskim są z Hiszpanii. Naszym trenerem jest Mista, były napastnik Valencii. To może nie to samo uczucie, ale pod względem profesjonalizmu Atletico Ottawa bardzo przypomina ŁKS. Tu też o ciebie dbają, czujesz się jak członek wielkiej rodziny. Przygotowywali nam niespodzianki przed meczami, gdy wiadomości wysyłali nam Jan Oblak, czy Saul. Trenerów mogliśmy pytać o doświadczenia z Diego Simeone w akademii w Madrycie. Wychodzi na to, że poza boiskiem jest bardzo wyluzowany i spokojny, ale gdy tylko zacznie się trening albo mecz wszyscy widzą, że niemalże gra z zawodnikami.

To twoja przyszłość? Gra w takim klubie i lidze, która dopiero powstała?

Liga rzeczywiście powstałą tylko trzy lata temu, a Atletico Ottawa w styczniu tego roku. Ale przez to myślę, że jest w tym spora szansa na rozwój. MLS też startowała trochę znikąd i musiała się wybić. Myślę, że to może odnieść podobny sukces. W Kanadzie nikt nie patrzy na piłkę w taki sposób, jak w Europie. Derby Łodzi by tutaj nie przeszły, ale o zdobyciu Ligi Mistrzów przez Alphonso Daviesa mówił każdy.

W derbach jesteś pewnie za ŁKS-em. Będziesz je śledził?

Na pewno obejrzę mecz i nie ukrywam, że będę kibicował ŁKS-owi i obserwował, jak wygląda drużyna poukładana przez Stawowego. Może wreszcie znalazł odpowiednie miejsce, gdzie jego styl będzie dobrym rozwiązaniem. Wydaje mi się, że Widzew nie wygląda groźnie, bo słabo zaczął sezon i nie ma takiego potencjału. Ale sam doświadczyłem tego, jak wyjątkowe są derby i że nie zawsze dzieje się w nich tak, jak inni próbują przewidzieć przed meczem. Ciekawi mnie też, jak gra paru moich kolegów, którzy pozostają w ŁKS-ie. Chciałbym wrócić kiedyś do Łodzi, gdy stadion będzie ukończony, spotkać się z nimi, poczuć jeszcze raz tę atmosferę na meczu i obejrzeć go z kibicami.

Masz ciekawy temat związany ze sportem? Wiesz o czymś, co warto nagłośnić? Chcesz zwrócić uwagę na jakiś problem? Napisz do nas: sport.kontakt@agora.pl.

Przeczytaj także:

Więcej o: