Ryszard Tarasiewicz, czyli specjalista od awansów znów walczy o ekstraklasę

- Nie lubię zmian, ale chcę być fair w stosunku do klubu - mówi Sport.pl nowy trener GKS Tychy Ryszard Tarasiewicz. W Tychach podpisał roczny kontrakt. Robi tak zwykle w każdym miejscu. Współpracę z nim wszyscy raczej cenią, to specjalista od awansów.

Ryszard Tarasiewicz w trenerskiej karierze zdobywał wicemistrzostwo Polski, Puchar Polski oraz Ligi. Budowany przez niego Śląsk wygrał też najwyższą klasę rozgrywkową. Wrocławian wprowadził zresztą do ekstraklasy podobnie jak Pogoń Szczecin czy Zawiszę Bydgoszcz. W ubiegłym sezonie do tej listy miała dołączyć Miedź Legnica, ale zabrakło... punktu. Jego kontraktu nie przedłużono. Teraz ściągnięto go do GKS Tychy, gdzie zastąpił Jurija Szatałowa. Ce ma ten sam co zwykle.

***

Kacper Sosnowski: Domator i człowiek lubiący stabilizację, właśnie dziewiąty raz w karierze trenerskiej się przeprowadza. Tym razem do Tychów.

Ryszard Tarasiewicz: To prawda. Nie lubię zmian. Przyzwyczajam się do miejsc i ludzi. Wiem, jednak że w ten zawód są one wkalkulowane. Wychodzi mi, że średnio w jednym klubie byłem ponad rok. Najdłużej  w Śląsku Wrocław. Oczywiście wolałbym w poszczególnych miejscach pracować dłużej, bo wtedy są tego lepsze efekty. Tworzą się pewne automatyzmy i porozumienie z ludźmi pracującymi w klubie, z samymi piłkarzami. Przecież do człowieka nie dociera się przez trzy, cztery miesiące. Na to potrzeba czasu. Jak z grupą czternastu, piętnastu zawodników pracuje się przez dwa czy trzy lata to ma to sens. Oczywiście personalne zmiany w szatni to rzecz normalna. Cały czas trzeba podnosić poziom drużyny. Kontraktować zawodników perspektywicznych lub doświadczonych, takich którzy zwiększą jej jakość.

Tylko to jest trochę w sprzeczności z pana filozofią podpisywania z klubami krótkich umów. Pan sam woli wiązać się na rok.

- Wydaje mi się, że wtedy jestem fair w stosunku do klubu. W sporcie, w grach zespołowych nawet jak trener zwiąże się umową na trzy, cztery lata, to przecież nie ma gwarancji, że ją wypełni. Wiele  osób mi mówi, żebym nie bawił się w jakieś sentymenty. Że jak dają kontrakt na trzy lata, to trzeba go brać. A ja mówię, sprawdźmy się przez rok. Jak będziemy zadowoleni, to żaden problem, by usiąść i umowę przedłużyć.

W polskich warunkach to trochę jak kręcenie sznura na własną szyję.

- Oczywiście, bo dużo łatwiej jest zerwać kontrakt, jak trener do jego zakończenia ma kilka, a nie kilkanaście miesięcy. Chodzi też o aspekt finansowy takich decyzji, ale dlaczego mam narażać klub na koszty, jak współpraca układa się nie po myśli.

Czyli jest pan uczciwym człowiekiem?

- Na to wychodzi, ale ludzie którzy mają styczność z piłką nożną mówią mi, że nikt nie zwraca na to uwagi.

A w Tychach chcieli uczciwego człowieka na dłużej?

- Obustronnie ustaliliśmy, że po roku usiądziemy i zobaczymy co dalej. To jest umowa z opcją przedłużenia na kolejny sezon, jeśli tylko GKS dalej będzie w I lidze lub ekstraklasie. Oczywiście mam nadzieję, że będę tu dłużej niż rok.

A w Tychach mają nadzieję, że niebawem będziecie grali w innych ligowych realiach. Prezes Grzegorz Bednarski wezwał specjalistę od awansów i powiedział „poproszę ekstraklasę”?

- Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Zgodziliśmy się z prezesem, że GKS cały czas robi postęp. Niemal na każdej płaszczyźnie. Tu sam Tarasiewicz nic nie zrobi. Do tego potrzebni są piłkarze, sztab trenerski, opieka medyczna, organizacja klubu, dodatkowy trener od przygotowania fizycznego, analityk, osteopata, psycholog itd. To niby są detale. Ktoś może powiedzieć nie mające wpływu na grę. Ja wiem, że ten wpływ mają. Jakość pracy jest uzależniona właśnie od tych detali.   

Do tego dochodzi też czas. W dwa, trzy mecze niczego nie da się zrobić. Zawodnicy muszą się oswoić z nowym trenerem, nowymi założeniami taktycznymi, każdy musi wiedzieć co ma na boisku robić. Uważam jednak, że w Tychach jest wszystko, by w najbliższym czasie GKS znalazł się w ekstraklasie. Od dobrych piłkarzy, pięknego, nowego stadionu, przez kibiców, organizację klubu, po jego zaplecze. Na wiosnę mają tu powstać nowe boiska treningowe. Trzeba iść naprzód.

Tylko pan tu wszedł w środku rundy. Szybko trzeba się było graczom przedstawić zrobić trzy treningi i grać o ligowe punkty.

- Krótko powiedziałem jak chcę, by zawodnicy funkcjonowali odo strony sportowej i pozasportowej. Przez te dwa, trzy dni można było popracować przede wszystkim nad sferą mentalną ustawieniem i taktyką. Oni wiedzą, że tylko dobra organizacja gry może dać rezultaty. Na farcie można wygrać mecz, może dwa. Dalej jak nie ma dyscypliny, wiary w to co się robi, to nic z tego nie będzie.  

W pierwszym meczu był remis z Puszczą Niepołomice 1:1. Przeżywał pan?

- Uważam, że to było dobre spotkanie. Dawno nie pamiętam, by zespół przeciwnika przez parędziesiąt minut nie stworzył sobie sytuacji bramkowej. My też ich nie mieliśmy dużo. Gola rywal może i strzelił sobie samobójczego, ale to dlatego, że my zmusiliśmy ich do obrony. W tą stronę trzeba iść, grać konsekwentnie, wiedzieć kiedy zrobić wysoki, kiedy niski pressing. To nie tak, że nagle weźmiemy szabelkę w dłoń i będziemy straszyć przeciwnika ganiając za piłką pod jego polem karnym, aż nagle to my będziemy mieć problem. Partyzantki u mnie nie będzie. Wiem, że kibice od razu wiele oczekują, ale na wszystko przyjdzie czas. Moje zespoły zawsze były dobrze zorganizowane, wybiegane, dynamiczne i ofensywne. Na razie trzeba jednak zająć się naszą organizacją gry, gdy nie posiadamy piłki.

Dobra organizacja gry była za pana czasów w Legnicy. W ostatnim sezonie prawie zrobił pan ekstraklasę w tym mieście. Do awansu zabrakło punktu. Z Miedzią rozstanie było przyjazne?

- Nastąpiło w bardzo sympatyczny sposób.

Wiceprezes klubu Martyna Pajączek powiedziała, że był pan najlepszym trenerem, z którym pracowała. Pierwszy raz nikt do niej nie przychodził i nie narzekał.

- Miłe. Każdy wykonując jakikolwiek zawód lubi i powinien być chwalony. Taki jest sens pracy. Jeśli robi się ją rzetelnie, to oprócz własnej satysfakcji powinno być to docenione. To nie moja próżność, tak to powinno funkcjonować. Na końcu zostawiając klub i zawodników powinno mieć się czyste sumienie. Podać sobie ze wszystkimi rękę i powiedzieć, że co mogliśmy, zrobiliśmy. Oczywiście szkoda tego punktu, gdzieś coś trzeba było zremisować, lub gdzie indziej wygrać. To boli, bo mieliśmy tam zespół z najlepszą obroną w lidze, piątym atakiem. Graliśmy równo. Trochę do tego wszystkiego dochodziliśmy. Cóż... szkoda.

Odpoczął pan przez te niecałe pięć miesięcy?

- Szczerze, to nie. Piłką i pierwszą ligą żyłem i ją oglądałem, ale codziennych zajęć nie miałem, więc przez głowę przechodziły rożne myśli. Cały czas wracałem, do tego co było, zastanawiałem się czy coś można było zrobić lepiej. Jak powiedziałem sobie, że zrobiłem co mogłem, to za chwilę znów przychodziły rozterki. Dla mnie to było dość absorbujące. Mam problemy, żeby całkowicie się wyłączyć. Potem moje nazwisko było przymierzane w jednym czy drugim klubie, więc też się coś działo, ale wiadomo jesteśmy najemcami. Raz ktoś nas chce, innym razem nie.

Pan za długo na bezrobociu nigdy nie był. Gdzie się pytałem, to wszędzie pana lubili, lub dobrze wspominali. „Umiał zmotywować, dawał na boisku pewną swobodę, każdy grał co potrafił najlepiej” - to o czasach w Bydgoszczy.

- Trudno się odnieść, bo znów muszę mówić o sobie, a nie lubię tego. Co do zawodników, to trzeba poznać ich potencjał. Nie można potem mieć pretensji, że ktoś robi rzeczy, do których nie jest predysponowany. Jak ktoś ma wytrzymałość i moc, to niech piłkę trochę poprowadzi. Jak ktoś ma dobry strzał, to niech uderza. Taktykę trzeba dostosowywać do umiejętności indywidualnych zawodników. Oczywiście są jakieś zasady, ale jest też improwizacja. Ona pozwala graczom pokazać swój potencjał. Trzeba być trafnym w ocenach i tyle. Piłkarze to nie są ludzie którzy pytają ile jest dwa razy dwa.

Pan do dobrych piłkarzy miał szczęście? Niektórzy pod pana wodzą błyszczeli aż miło było patrzeć. Od takiego Mili z 2008 roku zaczynając, a na Masłowskim czy Lewczuku kończąc.

- Szczęście to zostawmy. Bo to nie był jeden czy dwóch graczy. Ja do Śląska ściągałem i Gancarczyka i Kelemena i Łukasiewicza, Celebana i Pawelca. Ta drużyna, która zdobyła wicemistrzostwo i mistrzostwo Polski, miała kilkunastu graczy sprowadzonych tam przeze mnie. Co do Mili to wiedziałem, że to będzie najlepszy rozgrywający w kraju i tak było. To tej pory mam z Sebastianem dobry kontakt. Zresztą tak jak ze sporą grupą innych graczy. Gadamy o piłce, ale bez nazwisk. Oni wiedzą, że nie lubię obgadywać innych. Schodzi na tematy formy, zdrowia, rodziny. Życzliwe rozmowy z lojalnymi, fajnymi ludźmi.

Patrząc na pana karierę szkoleniowca, kilka razy mógł pan poczuć dumę.

- Mam satysfakcję, że transfery, w sumie jakiś kilkudziesięciu zawodników, dały efekty. Poślizgnąłem się chyba tylko raz. Proszę jednak nie pytać o szczegóły.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.