W pewnym sensie Jorge Jesus 66-letni trener Benfiki, przypomina dobrze wspominanego w Poznaniu Franciszka Smudę: krasomówcą nie jest, na konferencjach prasowych zdarza mu się używać słów, których znacznie zna tylko on, albo - wręcz przeciwnie - znają wszyscy, tylko nie on. Ma swoje powiedzonka, zabawne stwierdzenia. Ale fachowcem jest znakomitym: trzykrotnym mistrzem Portugalii, sześciokrotnym zdobywcą ligowego pucharu, dwukrotnym finalistą Ligi Europy, mistrzem Brazylii i zwycięzcą Copa Libertadores. - Za to człowiekiem jest już znacznie gorszym - dodałby Quim, jego były piłkarz.
Już pierwszy rzut oka wystarczy, by dostrzec, że nie jest jednoznaczny: dopasowana biała koszula, dobrze skrojony garnitur, a do tego ta niechlujnie rozpięta klubowa kurtka. Przez lata portugalscy dziennikarze widzieli w nim romantyka z zasadami, który chciał być sumieniem branży: lubił pouczać innych, co wypada, przypominać, że od pieniędzy ważniejsze są wartości - jak wierność i przywiązanie. Aż w 2015 roku po wywalczeniu mistrzostwa Portugalii i zdobyciu Pucharu Ligi nie dostał od Benfiki podwyżki, więc trzasnął drzwiami i o wszelkich wartościach zapomniał - odszedł do Sportingu, czyli największego rywala. - Teraz sprowadzimy w jego miejsce trenera, który będzie naprawdę przywiązany do klubu, a nie tylko do swojego konta bankowego - komentował zdradę Joao Gabriel, szef PR Benfiki, mimo że tacy jak on zazwyczaj uciekają się do frazesów.
Jorge Jesus twierdzi, że jest najlepszym trenerem na świecie, dlatego przez lata alergicznie reagował na wszelkie porównania z Jose Mourinho. - Nikt nie ma takiej wiedzy na temat piłki jak ja. Nikt nie czyta meczu lepiej ode mnie - mówił w wywiadzie z dziennikiem "Sol". Gdy pracował w Brazylii, a jedna z gazet napisała w gruncie rzeczy pochwalny tekst o jego metodach, obraził się. Nie spodobało mu się zdanie tuż pod tytułem, że w zaledwie pięć miesięcy w Brazylii znalazł się na szczycie swojej trenerskiej kariery. Douczył więc dziennikarzy, jakie sukcesy osiągał w Europie. Teraz gdy wrócił do Benfiki, wspomina za to jak znakomicie szło mu w Ameryce. Inspirował się Johannem Cruyffem, wierzy w piękne wygrywanie, ale gdy trzeba - do celu pójdzie po trupach. I tak na przykład - nie ma nic przeciwko udawaniu. Zdarzało się, że gestem podobnym do tego Adama Nawałki z mundialowego meczu z Japonią, zachęcał swojego piłkarza, by ukradł trochę czasu, leżąc na murawie.
Lubi pozować na dżentelmena, choć co jakiś czas sam odsłoni gorszy profil. W 2014 roku mierzył się z Tottenhamem, jego zespół wyszedł na prowadzenie, a on zaczął tańczyć przed trenerem rywali, Timem Sherwoodem. Iskrzyło między nimi do końca meczu, a Jesus po czasie opowiedział w wywiadzie dla "Sol", o co chodziło. - On nie miał pojęcia o taktyce, jego drużyna grała słabo - zaczął nieco nie na temat. - Podczas meczu przypadkowo wszedłem do jego strefy, a on mnie z niej wygonił. Krzyczał: "Portugalczyku, twoje miejsce jest obok, spadaj tam!". Wkurzyłem się, wyszedłem, ale zapamiętałem te słowa. Gdy strzeliliśmy gola na 1:0, musiałem mu w ten sposób dogryźć. To był instynkt. Później pomyślałem: "Cholera, to tylko jedna bramka, a co, jeśli odrobią?". Zdobyliśmy gola na 3:1, a ja jeszcze raz do niego podszedłem: "Nazywam się Jorge. Raz, dwa, trzy!" - wymachiwałem przed nim palcami. Kazał mi się pie***lić - wspomina Jesus. Przyznaje, że w odpowiedzi obraził zarówno jego, jak i jego matkę. Bez wyrzutów sumienia. - Wygrywaliśmy, więc się nie martwiłem - podsumowuje. Później, tą samą historią chwalił się jeszcze w wywiadzie z "Four Four Two".
Zresztą, skandale zawsze się go trzymały: a to został pozwany przez policjantów za utrudnianie wykonywania czynności służbowych, bo rzucił się na nich, chcąc uniemożliwić im zatrzymanie wbiegającego na murawę kibica, a to na jaw wyszło, że podczas pracy w Brazylii miał romans ze swoją 30 lat młodszą prawniczką, a to publicznie kłócił się z prezesem Sportingu, a to znów coś palnął w wywiadzie. Rzadko jest wokół niego spokojnie. Portugalczycy porównują go, chociażby z selekcjonerem Fernando Santosem. "Kibice wiele razy śmieją się z tego, co mówi. Wymyśla swoje słowa. Nie jest inżynierem jak Santos, nie mówi w zbyt elegancki sposób, nie brzmi jak profesor. Ale trener chyba nie musi tego robić, prawda? Charyzmę ma na pewno, zawsze staje w pierwszym szeregu, trenerem jest bardzo dobrym, na piłce się zna - zbiega głosy kibiców hiszpański dziennik "El Pais".
Javier Saviola wprost go uwielbia: - Do piłkarza nie musisz mówić w piękny sposób. Nie przekonasz go pięknymi słowami. Po co masz mi mówić coś przez 20 minut, skoro możesz ten sam komunikat przekazać w pięć minut? Jorge Jesus ma niesamowitą osobowość, jest szczery i uczciwy. A to u trenera najważniejsze - tłumaczy były piłkarz m.in. FC Barcelony i Benfiki. - Trzyma zawodników na dystans, niewiele z nimi rozmawia, ale wie jak przekonać ich do swoich pomysłów. Ma jasny pomysł na grę i potrafi go wytłumaczyć w przystępny sposób. Poza tym, jeśli już znajdziesz się w jego zespole, możesz mieć pewność, że dostaniesz swoją szansę. Sporo rotuje składem, żeby każdy czuł się potrzebny - dodaje. - Pracowałem z wieloma trenerami, ale to, ile on widzi w meczu, jest nienormalne. Powinien być profesorem w jakiejś szkole dla trenerów, żeby każdy mógł się uczyć. Jest najlepszym trenerem, jakiego miałem - mówił Gabigol, napastnik Flamengo. - W trzy miesiące zmienił moją grę. Cały zespół znalazł się dzięki niemu na zupełnie innym poziomie - dodał Pablo Mari, kolejny z zawodników Flamengo.
Zasługi Jesusa dla portugalskiego klubu są niezaprzeczalne: trzy mistrzostwa, pięć Pucharów Ligi, Superpuchar Portugalii w sześć lat. To była prawdziwa rewolucja, bo wcześniej przez piętnaście lat Benfica wywalczyła raptem jedno mistrzostwo, a absolutnym hegemonem było FC Porto. Do jego dorobku trzeba jeszcze doliczyć dwa finały Ligi Europy, choć to sukcesy bez puenty, bo oba Benfica przegrała: z Chelsea po przesądzającym golu w 93. minucie i z Sevillą dopiero po serii jedenastek. Miała w tych finałach takiego pecha, że osobny artykuł poświęcił temu tematowi miesięcznik "Egzorcysta", w którym autor rozpisywał się o "klątwie Guttmana". Chodziło o to, że trener Bela Guttmann, w latach 60. wobec sukcesów swojej drużyny, zwrócił się do władz klubu z prośbą o podwyżkę. A gdy dostał odmowę, złorzeczył: "przez następnych sto lat niczego nie wygracie w Europie!" I rzeczywiście, do dziś Benfica nie wygrała, mimo że od tego czasu dziesięć razy wchodziła do finałów. Po porażce z Sevillą nawet Jesus zaczął w tę klątwę wierzyć. W tym roku kolejny raz spróbuje ją przełamać.
Osobny puchar należy mu się za wypromowanie tych wszystkich zawodników, na których Benfica zarobiła setki milionów euro: oszlifował Angela Di Marię, Axela Witsela, Nemanję Maticia, Davida Luiza, Ramiresa, Enzo Pereza czy Fabio Coentrao. Jednym zmieniał pozycję, innym starał się zmienić coś w głowie. Był nauczycielem piłki i życia.
Idealna sylwetka i rozwiane siwe włosy - w Brazylii, w której spędził trzynaście miesięcy przed powrotem tego lata do Benfiki, od początku zachwycali się jego wizerunkiem: żartowali, że nikt nie dałby mu 66 lat. Podziwiali, że wciąż w ramach rozgrzewki biega dookoła boiska razem ze swoimi piłkarzami. Dopiero później uwiódł Brazylijczyków warsztatem trenerskim. "W meczach przeciwko Palmeiras, grał identycznie jak przeciwko Avai. Klasa rywala nie miała dla niego żadnego znaczenia" - zachwycali się dziennikarze. Do ligi defensywnej, do bólu pragmatycznej, w której - wbrew pozorom - nie było miejsca na sambę, wniósł polot i odwagę. Na tle innych trenerów wydawał się niezwykle postępowy, modny taktycznie. Nie dość, że na jego ofensywnie grające Flamengo przyjemnie się patrzyło, to jeszcze kibice mogli cieszyć się z niepowtarzalnych sukcesów: mistrzostwa Brazylii, Copa Libertadores, czyli odpowiednika europejskiej Ligi Mistrzów i kilku mniej istotnych trofeów.
Przyciągnął gwiazdy znane z Europy: Filipe Luisa z Atletico, Rafinhę z Bayernu, Pablo Mariego z Deportivo La Coruna. W składzie miał Diego Alvesa, dał drugie życie Gabigolowi, odrzuconemu w Europie. Tam poznał się na talencie Evertona Ribeiro, którego latem pociągnął za sobą do Benfiki. Tam postawił na Reiniera, którego zdążył już zgarnąć Real Madryt i wypożyczyć do Borussii Dortmund. Za to wszystko kibice Flamengo najchętniej postawiliby mu pomnik. Trzynaście miesięcy pracy wystarczyło, żeby wybrali go w głosowaniu "Globosporte" najlepszym trenerem w historii klubu.
Tym wypadem do Brazylii uciszył wszystkich krytyków powtarzających, że jest już za stary. Właśnie - nic go nie denerwuje bardziej niż mówienie, że najlepsze już za nim. Jesus wykorzystuje każdą okazję, by przypomnieć, że wygrywanie nigdy mu się nie znudzi i że chociaż trenerem jest już 30 lat, to wciąż na emeryturę się nie wybiera. Wręcz przeciwnie - zakochał się w Brazylii i po przygodzie z Benficą zamierza tam wrócić. - W Europie panuje przekonanie, że Brazylijczycy nie lubią ciężkiej pracy. To nieprawda. Prowadziłem zespół, który gotowy był się poświęcać, treningi były kapitalne - mówi. Zanim jednak znów wyjdzie, chce wygrać Ligę Mistrzów, jedyne trofeum, które śni mu się po nocach.