"Poloneza obiecał prezes. Miał go dostać ten, kto strzeli w Barcelonie bramkę"

- Jak myśmy tam zalecieli, to dziennikarze ruszyli robić zdjęcia, a my nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Okazało się, że fotografują nie nas, tylko maszynę - Jarosław Araszkiewicz wspomina historyczny dwumecz Lecha z Barceloną o ćwierćfinał Pucharu Zdobywców Pucharów. Czy w Lidze Europy klub z Poznania nawiąże do swych najlepszych występów w pucharach? Mecz Lech - Benfica w czwartek o godz. 19. Relacja na żywo na Sport.pl

Łukasz Jachimiak: Czy jest możliwe, że Lech rozegra w Lidze Europy mecze, które przejdą do historii jak te z Barceloną sprzed ponad 30 lat?

Jarosław Araszkiewicz: Boże, znowu mnie katujecie tą Barceloną!

Trzeba było strzelić karnego.

- Ja żadnego karnego nie miałem strzelać! Wypchnęli mnie, bo wyznaczonych było trzech i więcej chętnych nie było widać. Po mnie i po "Pachelaku" [Bogusławie Pachelskim] Mariusz Głombiowski jeszcze dał radę, trafił, ale Damian Łukasik się pomylił. No ale gdzie Damian do karnego? Tylko że jak wszyscy uciekli, to co miałem zrobić? Naprawdę mieliśmy tylko trzech pewnych do karnych, "Pachela" był czwarty w miarę pewny, a później to już było ratuj się kto może.

Zobacz wideo Prezes Lecha: Jesteśmy w stanie robić transfery za milion euro

I pomyśleć, że przy karnym Pachelskiego Johan Cruijff podobno już szedł do szatni, bo myślał, że to koniec.

- Przy karnym Pachelskiego rzeczywiście był już zwrócony w stronę szatni. A jak chwilę wcześniej ja strzelałem, to nie wiem, co robił, bo starałem się trafić jak najlepiej, a nie go obserwować. Ale ja nigdy karnych nie wykonywałem, ja wolałem uderzyć z wolnego z 20 metrów. Tak bramki zdobywałem. A karny to presja. Jak się komuś wydaje, że fajnie jest ustawić piłkę na 11. metrze przed 40 tysiącami kibiców, to wyjaśniam, że wcale przyjemna taka sytuacja nie jest. Zwłaszcza jak się jej nie ćwiczy. Spudłowałem. Stało się, jak się stało. I trzeba żyć dalej.

Według Pana tamten dwumecz o ćwierćfinał Pucharu Zdobywców Pucharów 1988/1989 to największa historia Lecha w Europie, czy wyżej ceni Pan na przykład remisy z Juventusem albo zwycięstwo nad Manchesterem City z 2010 roku?

- Jednak zażarta walka z Barceloną była największą niespodzianką. Nawet my, zawodnicy, nie braliśmy pod uwagę czegoś takiego. Rywalizować z Barceloną o awans w karnych? To był naprawdę scenariusz nie do uwierzenia. Okej, najpierw gwiazdy podeszły do nas jak do piłkarzy znikąd. Na pewno nawet nie wiedzieli, skąd przyjechaliśmy, co to jest ten Poznań. "Wsadzimy im pięć i niech wracają do chaty" - takie musiało być ich podejście. A myśmy tam zremisowali. Oni się z nami pomęczyli i przed rewanżem musieli trochę zmienić myślenie. Ale i tak dalej byli murowanym faworytem. Nasz stadion oczywiście wypełnił się do ostatniego miejsca, ale czy ktoś wierzył, że aż tak się Barcelonie postawimy? Przecież my nawet żeśmy nie ćwiczyli tych rzutów karnych, bo liczyliśmy się z porażką w 90 minutach. Pamiętaliśmy, jak po losowaniu każdy z nas był uśmiechnięty, że fajna przygoda, ale nikt nie myślał, że po Barcelonie ona mogłaby trwać.

I mówi Pan, że po 1:1 na Camp Nou nic się w Waszym myśleniu nie zmieniło?

- Do meczu na Camp Nou podeszliśmy sobie na lajcie. Jak przegramy 0:3 czy 0:4, to przecież nic się nie stanie, po prostu ograła nas wielka Barcelona. Nagle okazało się, że zremisowaliśmy, że presja jest po stronie Barcelony, że Bakero, Lineker i Zubizarreta na boisku, a Cruijff na ławce będą musieli się spiąć, żeby zrobić swoje. A przecież taki Lineker był królem strzelców rozegranego dwa lata wcześniej mundialu.

I w Meksyku strzelił wszystkie gole w meczu, który Anglia wygrała z Polską 3:0.

- No właśnie, kata Polaków nikomu w kraju nie trzeba było przedstawiać. Nam wyszło, bo w Barcelonie zagraliśmy na całkowitym luzie. Jak myśmy tam zalecieli, to dziennikarze ruszyli robić zdjęcia, a my nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Okazało się, że fotografują nie nas, tylko maszynę. Nie spodziewali się, że coś takiego jeszcze lata. Samolot był pewnie z rocznika pamiętającego II wojnę światową. Czyli w Barcelonie wykorzystaliśmy to, że nikt się po nas niczego nie spodziewał, a w Poznaniu oczekiwania już jakieś były. To dotarło do nas choćby po powitaniu, jakie nam zgotowali kibice. Ale i tak nadal to Barcelona była pewniakiem do awansu.

Jakie to było powitanie?

- Na lotnisku Ławica czekało na nas ponad tysiąc osób. Nikt z nas się czegoś takiego nie spodziewał. Po meczu byliśmy wypompowani i myśleliśmy tylko jak odpocząć. Wiadomo - oni grali w piłkę, a my się staraliśmy grać w piłkę, ale głównie biegaliśmy. Jak sędzia skończył mecz, to mając wynik 1:1, usiedliśmy na chwilę w szatni i zaraz wracaliśmy. Ta szatnia to też robiła na nas wrażenie. Wielka była jak pół boiska. Prawie żeśmy się tam nawzajem nie widzieli i nie słyszeli, tak dużo miejsca miał każdy wokół siebie. Pamiętam zmęczenie, jakie czułem w tej szatni po meczu. Końcówka to była obrona Częstochowy. Jak "Pachelak" strzelił bramkę i z radości pobiegł w najdalszy narożnik boiska, to jak żeśmy do niego dobiegli, to byliśmy ledwo żywi. A tu trzeba było wracać, bo zostało 20 minut gry i było wiadomo, że Barcelona będzie cisnąć.

Czyli Pachelski już fetując gola, grał na czas?

- Ha, ha, może coś w tym jest. Myśmy tam od pierwszych minut grali na czas. Przecież nikt nie chce przegrać 0:5 czy 0:6.

Nawet bez gola Pachelskiego, z wynikiem 0:1, wracalibyście zadowoleni?

- Tak by było.

Pamiętaliście wyniki Legii z Bayernem Monachium z rozegranego rundę wcześniej dwumeczu Pucharu UEFA? [1:3 w Monachium i 3:7 w Warszawie].

- Oczywiście. Po 1:1 na pustawym Camp Nou już byliśmy bardzo zadowoleni. I czuliśmy, że cokolwiek jeszcze ugramy, to będzie nasze.

Kibice Barcelony nie przyszli oglądać drużyny znikąd?

- Na trybunach było jakieś 40 tysięcy ludzi. Co to jest na stutysięcznik? Trybuny wyglądały tak, jak ostatnio na naszej lidze, z dystansem wymuszonym przez koronawirusa.

To prawda, że przed rewanżem o Pana pytała Barcelona, a Pachelski pytał o poloneza?

- Z Barceloną to plotki, nie przywiązywałem do nich wagi. A poloneza obiecał prezes. Miał go dostać ten, kto strzeli w Barcelonie bramkę.

Prezes aż tak bardzo się nie spodziewał, że ktoś z Was strzeli?

- No chyba tak. Gdyby Boguś tego poloneza dostał, to na pewno by sprzedał i pieniądze podzielił na zespół. Ale się nie doczekał.

Co się działo w Waszej szatni po tym, jak kolejno Pan, Pachelski i Łukasik nie strzeliliście karnych? Jak bardzo Wasze nastroje różniły się od tych z szatni w Barcelonie?

- Mieliśmy idealną sytuację na skończenie tego zwycięstwem, sensacją, więc wiadomo, że rozczarowanie było. Później patrzyliśmy, jak oni idą w rozgrywkach dalej i w końcu je wygrywają. Gdy mieli półfinał z CSKA Sofia i u Bułgarów błyszczał Christo Stoiczkow, to Bułgarów docenialiśmy, ale sobie rozmawialiśmy, że nie wiadomo czy przypadkiem i my, jak Barca, byśmy im nie dali rady. Może na fali po wyeliminowaniu Barcelony byśmy doszli do finału.

Została Panu jakaś pamiątka po tej Barcelonie? Koszulka Linekera na przykład?

- Co pan?! Wtedy było 20 koszulek na sezon i jakby jakaś zginęła, to tragedia by była. Trzeba było pilnować swojego stroju, a nie myśleć o wymianach.

Benfica, Standard Liege i Rangers to nie takie firmy jak Barcelona, ale chyba i z nimi można tak pograć, żeby było co wspominać?

- Na pewno można coś ugrać, pokazać się. Poza tym skoro Lech awansował do Ligi Europy, to teraz ma szansę zdobyć cenne punkty. Cenne, bo każdy punkt jest zamieniany na kasę. Ale moim zdaniem najważniejsza będzie liga. Punkty w niej uciekają, a myślę, że Lech będzie walczył o mistrzostwo. Jasne, że grając teraz z Benfiką i później z innymi rywalami w Europie Lech się nie położy i nie zaczeka na 0:5, oszczędzając siły na mecze ekstraklasy. Jakim składem Lech nie wyjdzie na te spotkania - a spodziewam się dużych rotacji - to na pewno każdy zawodnik będzie się chciał pokazać. Liga Europy to jest okienko na świat.

A młodzież z Lecha lubi przez to okienko wyjrzeć. Po eliminacjach mamy prawo liczyć, że drużyna spróbuje grać swoje, że nie będzie nagle prezentowała antyfutbolu?

- Zgadza się. Oni się nie boją grać w piłkę, nie murują, z kim by nie grali. A przecież nie mieli łatwych przeciwników. Taki wygrany mecz z liderem ligi belgijskiej [Charleroi] był dla piłkarzy Lecha bardzo dobrą reklamą, a teraz oni się mogą zareklamować jeszcze lepiej.

Pan w Lechu nadal pracuje?

- Tak, prowadzę treningi indywidualne w akademii i odpowiadam za obserwację zawodników wypożyczonych. Przyglądałem się Gumnemu, Jóźwiakowi, Moderowi. To między innymi po moich raportach Moder wrócił z Opola do Lecha.

To jak Lech zacznie fazę grupową?

- Fajnie by było zacząć jakimś punktem. Ale nie będzie łatwo.

Czyli remis przyjąłby Pan z zadowoleniem?

- Tak, najlepiej, żeby Lech strzelił bramkę albo bramki. Szkoda tylko, że mecz będzie bez kibiców. Ale takie mamy czasy i trudno. Trzeba i w nich próbować robić swoje.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.