Końcówka stycznia 2020 roku - Lech Poznań jest na zgrupowaniu w tureckim Belek, na ostatnie dni przylatuje Piotr Rutkowski i zaproszeni przez klub dziennikarze. Jedziemy do hotelu: w busie panuje półmrok, wiceprezes jest w dobrym humorze, w dość refleksyjnym nastroju, dzieli się kolejnymi przemyśleniami. Lech właśnie sprzedał do Rubina Kazań swojego kapitana Darko Jevticia, w mediach społecznościowych pełno krytyki. Za to, co zwykle - brak ambicji władz, pazerność na kasę, wieczne zadowolenie bez powodu, zakurzoną gablotę. Rutkowski opowiada o badaniach Internetu, które przeprowadził klub. - Twitter to bańka - pada parę razy. Mówi, że już nie zwraca na te komentarze uwagi, nie zatruwa się tym. Przekonuje, że Twitter nie jest miarodajny. Nie jest głosem wszystkich kibiców.
- Mamy jasny pomysł. Już nie idziemy na skróty - powtarza jeszcze częściej. Tłumaczy, że oferta za Jevticia była bardzo dobra i sprzedanie go pozwoli na dłużej zatrzymać Kamila Jóźwiaka, który był tym pierwszym do sprzedaży. - Chcemy, żeby ci młodzi najpierw coś dla nas wygrali, do pucharów awansowali i dopiero odchodzili za lepsze pieniądze - mówi spokojnie.
Przez całe to zgrupowanie, z różnymi osobami z klubu, sporo było rozmów o cierpliwości, o długofalowym spojrzeniu, o braku pośpiechu, o uczeniu się na błędach. Błędem władz - absolutnie przełomowym - było sięgnięcie po Adama Nawałkę, który miał zadziałać doraźnie, być drogą na skróty do sukcesów i przeciwieństwem niedoświadczonego Ivana Djurdjevicia. Ten z kolei - zwolniony z Lecha już po pięciu miesiącach - był pierwszym objawem tego, że szefowie Lecha chcą działać inaczej: postawić na swojego trenerskiego wychowanka, który po pracy w rezerwach doskonale zna młodych piłkarzy. Ale jeszcze wtedy jemu zabrakło doświadczenia, a jego szefom cierpliwości i przekonania do obranej drogi. Już biorąc Djurdjevicia, chcieli mozolnie budować, ale szybko ulegli pokusie sprowadzenia byłego selekcjonera i zeszli z obranej drogi. Dopiero romans z Nawałką był dla nich nauczką. Gdy Lech był w środku ligowej stawki, przeżywał najgorszy sezon od lat, jego szefowie rozumieli już, że pójście drogą na skróty tylko oddaliło ich od celu i muszą znów wrócić na start.
Postawienie na Dariusza Żurawia było poniekąd powrotem do pomysłu z Djurdjeviciem. Lech zaczął jednak działać inaczej i już nie ograniczał się tylko do zmiany trenera: ogłosił rewolucję, oddał piłkarzy z największym stażem w zespole, którzy mieli też na koncie te wszystkie nieszczęścia - z wypuszczonym na ostatniej prostej mistrzostwem Polski za Nenada Bjelicy czy przegranymi finałami Pucharu Polski na czele. "Sięgamy do tego co umiemy robić najlepiej" - mówili w wywiadach prezesi Lecha. Wychowankowie plus wyróżniający się obcokrajowcy - tak miał być budowany nowy zespół.
Żuraw na czymś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej pokazał, że jego Lech ma grać ofensywnie, wysokim pressingiem. Szefowie przyklasnęli i dali mu czas, żeby to wprowadził. Pytałem później trenera, na ile on musi grać w ten sposób, bo styl narzuca mu klub, a na ile to jego autorska wizja. Odpowiedział, że akurat w kwestii gry zespołu panuje w klubie pełna zgoda. Po tych wszystkich zmianach mówiło się o sezonie przejściowym, potrzebnym na uporządkowanie drużyny i wprowadzenie nowych pomysłów. Zmianom towarzyszyła nieufność kibiców - za dużo razy już się w ostatnich latach rozczarowali, by z miejsca uwierzyć w nowy projekt i zmiany, które rzekomo zaszły w myśleniu panów Klimczaka i Rutkowskiego. Czas przyznał im rację: obronił się Żuraw, obronił się też dyrektor sportowy Tomasz Rząsa, bo ostatnie transfery Lecha robią wrażenie. Z zespołu odeszli: Christian Gytkjaer, Kamil Jóźwiak i Robert Gumny, czyli król strzelców Ekstraklasy, reprezentant Polski i podstawowy prawy obrońca młodzieżówki. A jednak po żadnym w klubie nie płaczą, bo mieli uszykowanych następców. Przyszli też Filip Bednarek, Dani Ramirez i Lubomir Satka - kluczowi piłkarze tych kwalifikacji. Odszedł asystent trenera Dariusz Skrzypczak? Do Poznania jechał już Janusz Góra - specjalista od młodych piłkarzy, który ostatnie lata spędził w akademii Red Bulla Salzburg. W oczy rzuca się plan. Wreszcie.
Wszystko to kontrastuje z działaniami Legii Warszawa, która mecz o awans do fazy grupowej Ligi Europy zaczynała godzinę po Lechu. On mierzył się z liderem ligi belgijskiej - RSC Charleroi, ona podejmowała najlepszy zespół Azerbejdżanu - Karabach FK. Mecz wypadł w dziesiątym dniu pracy jej nowego trenera - Czesława Michniewicza. Wiem, że zamieszkał w Książenicach, nie spał po nocach, by wszystko przeanalizować. I skoro zachwycamy się Marcelo Bielsą, który to samo zrobił w Leeds, jak kazał sobie wstawić do ośrodka treningowego łóżko i aneks kuchenny, to doceńmy, że tytana pracy mamy też u siebie pod nosem. Za tę porażkę 0:3 absolutnie nie ma sensu winić Michniewicza. W dziesięć dni Legii nie naprawiłby ani Pep Guardiola, ani Juergen Klopp. Dlatego właśnie zmianę trenera pod te kwalifikacje od początku uważałem za bezsensowną. Z kilku powodów.
Michniewicz jest trenerem lepszym od Aleksandara Vukovicia, ale nie pokaże tego w dziesięć dni! Nowa miotła? Bywa skuteczna, ale nie w sytuacji Legii. Tam piłkarze nie mieli przecież dosyć swojego trenera, wytrzymywali z nim, dogadywali się. Nie było wielkiej ulgi, jak odchodził. Do szatni nie wpadło świeże powietrze, wkradła się za to nerwowość, bo zatrudnienie Michniewicza było grą "va banque". Dariuszem Mioduskim kierował strach: Legia grała słabo, a musiała awansować do Ligi Europy, żeby zasypać dziurę w budżecie. Wyszło, że w swojego trenera - tego budowanego od lat, wciskanego do sztabu każdemu kolejnemu trenerowi Legii, żeby się przyglądał i uczył - nie wierzył. Uznał, że lepszy będzie Michniewicz przez parę dni, ze swoim taktycznym zmysłem i umiejętnością przygotowania zespołu pod konkretnego przeciwnika niż Vuković pracujący z tą drużyną od półtora roku. Mioduski popełnił ten sam błąd, co prezesi Lecha przy zatrudnieniu Nawałki. Chciał działać doraźnie, błyskawicznie. Szukam przykładu, kiedy się to opłaciło, żeby rzeczywiście można było zakładać, że wprowadzenie do szatni trenera na kilka dni może wypalić, ale takiego nie widzę.
Żuraw wiele razy na konferencjach prasowych tłumacząc zespół z porażek, mówił, że to cena za ryzyko, które podejmuje i - upraszczając - jest gotowy płacić punktami w lidze za wyrobienie stylu, dzięki któremu uda się awansować do europejskich pucharów. Trener Lecha twierdzi bowiem, że polskie zespoły tylko grając ofensywnie, są w stanie znaleźć się w fazie grupowej Ligi Europy. Dzisiaj wszyscy są mądrzy, przytakują, a przyznać trzeba, że była to teza odważna. Okazała się słuszna. Nawet najlepsi ligowi murarze w Europie polegną. Lech awansował do Ligi Europy, bo atakuje najlepiej w Polsce, gra najodważniej i najnowocześniej. Ma styl. Myślę o innych drużynach z Ekstraklasy, o których można to powiedzieć. Przychodzi na myśl Raków Częstochowa, Górnik Zabrze - to w kategorii zespołów grających aktywnie. Do tego Cracovia, Piast Gliwice, które jednak grają reaktywnie i - zgodnie z tezą Żurawia i przykładami z ostatnich lat - później odpadają ze Słowakami, Łotyszami czy zespołami z Danii. Styl jednak mają, rękę ich trenerów widać. Przypadku nie ma - najdłużej w Ekstraklasie pracują: Marek Papszun z Rakowa, Marcin Brosz z Górnika, Michał Probierz z Cracovii, Waldemar Fornalik z Piasta.
Tymczasem Legia właśnie zrezygnowała z trenera, którego szykowała na to stanowisko od lat. Prezes Mioduski wycofał się z tego pomysłu już przy drugim kryzysie, mimo że Vuković z pierwszym - bardzo podobnym - sobie poradził. Wziął za to trenera, który za kilka miesięcy może stanąć przed dylematem: Legia czy reprezentacja Polski. I może znów trzeba będzie wszystko budować od nowa. Oczywiście z długofalowym spojrzeniem. Jak zawsze.