Trzy dni temu minęło dokładnie 27 lat od powstania Premier League - pierwszej niezależnej od piłkarskiego związku ligi w Europie. Wtedy narodziła się ta potęga. Od tej pory najlepsze kluby w Anglii miały rządzić się same i dzielić między siebie zarobione pieniądze.
Pomysł nie był wtedy nowy. Jednym z pierwszych, który wpadł na to, by najbogatsze kluby odcięły się od reszty, był szef lokalnej londyńskiej telewizji weekendowej - Greg Dyke. On to zaprosił w 1990 r. przedstawicieli pięciu najbogatszych wówczas angielskich klubów - Manchesteru United, Evertonu, Liverpoolu, Tottenhamu i Arsenalu - na obiad, podczas którego przestawił im wizję szybujących w górę dochodów, które można uzyskać dzięki transmisjom telewizyjnym. Idea trafiła na podatny grunt. W dwa lata później powstała Premier League. Dyke obszedł się smakiem, bo ITV, którą wtedy reprezentował, przegrała walkę o pokazywanie meczów z raczkującą satelitarną telewizją Sky. I choć w tamtych czasach ligi hiszpańska czy włoska były bogatsze niż angielska, Premier League nie tylko nadrobiła dystans, ale prześcignęła wszystkich konkurentów.
Nastały bowiem nowe czasy i właśnie Anglicy najszybciej na nich skorzystali. Pierwsi zaczęli prowadzić swoje kluby jako nowoczesne, dochodowe przedsiębiorstwa.Sprzyjała im koniunktura na rynku telewizyjnym i reklamowym. Coraz popularniejsza stawały się płatne stacje tv, które dzięki transmisjom sportowym wreszcie zaczęły przynosić dochód swoim właścicielom. Kluby skorzystały też na globalizacji i swobodnym przepływie kapitału. Londyn stał się jednym ze światowych centrów finansowych.
Premier League wygrała też rywalizację z innymi ligami na międzynarodowym rynku. Jako pierwsza zaczęła dostosowywać pory rozgrywania meczów do kibiców w Azji, najpierw zdobywając nowych kibiców dzięki transmisjom w otwartych kanałach telewizyjnych, a potem maksymalizując swoje zyski przenosząć swoje mecze do płatnych nadawców.
Szeroki strumień pieniędzy płynący do angielskich klubów pozwolił im na inwestycje w nowoczesne stadiony, które stały się już bardziej centrami rozrywki, gdzie obok meczu można było coś zjeść, albo odbyć biznesowe spotkanie na neutralnym gruncie. Kluby, które stały się przedsiębiorstwami, zmienił też profil swoich kibiców. Mecze na stadionie stały się przede wszystkim rozrywką dla klasy średniej.
Sukces finansowy przyciągnął do Premier League zagranicznych inwestorów. Dziś wyłącznie w brytyjskich rękach pozostało zaledwie siedem z dwudziestu drużyn (sezon 2018/19). Zagraniczni miliarderzy niekoniecznie kupują kluby, by robić na nich pieniądze. Czasem ułatwiają im one osiągnięcie swoich celów na innej płaszczyźnie. Tak jest choćby z Manchesterem City, do którego właściciele ciągle dokładają.
Globalny zasięg Premier League widać też po składach zespołów. Spośród 28 trenerów, którzy w zakończonym niedawno sezonie prowadzili drużyny Premier League, Brytyjczykami było tylko dziesięciu, ale żaden z nich nie był nawet tymczasowym szkoleniowcem zespołów z czołowej ósemki. Spośród 565 zawodników zgłoszonych do rozgrywek na początku sezonu, ledwie 33 procent mogłoby się ubiegać o grę w reprezentacji Anglii.
Awans czterech angielskich drużyn do finałów europejskich rozgrywek potwierdził tylko finansową dominację Wyspiarzy. A przyszłość wciąż rysuje się dla nich wspaniale. Tuż po sukcesie na boisku przyszła wiadomość o osiągnięciach poza nim. Kluby Premier League zarobiły w ciągu roku 4,8 miliarda funtów i znów powiększyły przewagę nad europejskimi konkurentami. La Liga i Bundesliga ścigające Anglików zrobiły o miliard funtów mniej. W ciągu roku różnica powiększyła się o 300 mln. Warto przy tym dodać, że do wyniku finansowego w Hiszpanii i Niemczech wlicza się też drużyny z zaplecza ekstraklas w tych krajach.
Perspektywa najbliższych lat też nie wygląda dobrze dla rywali ligi angielskiej. Co prawda wartość krajowych praw telewizyjnych spadła na Wyspach o prawie 200 mln funtów za sezon, ale równocześnie wzrosła wartość transmisji za granicą - o 35 procent!
To, że w europejskich finałach zagrają trzy zespoły z Londynu, oczywiście nie znaczy, że właśnie tam najlepiej na świecie kopie się piłkę. Niezaprzeczalny jest jednak fakt, że pieniądze i sukces w piłce nożnej idą zazwyczaj ze sobą w parze. A że Londyn to najbogatsze miasto w Europie, to i osiągnięcia jego drużyn nie mogą dziwić.
Tak naprawdę piłkarski boom stolica Anglii ma dopiero przed sobą. Tottenham przecież dopiero co przeniósł się na nowy stadion, a dwa lata temu West Ham zaczął grać na 60-tysięczny stadion olimpijski. Nowy obiekt - na 60 tysięcy - planuje Chelsea.
W tym sezonie 37 procent wszystkich angielskich kibiców na meczach Premier League zasiadło na stadionach w Londynie. A jak dołożymy do tego fakt, że cała piątka londyńskich zespołów ma najdroższe karnety w kraju, to wyraźnie widać, że brytyjskie powiedzenie: "z czasem pieniądze płyną do Londynu" ma i w piłce nożnej głęboki sens. Nawet na skromnym Fulham karnet (1149 funtów) jest o wiele droższy niż na najbogatszym Manchesterze United (950), a Arsenal na tzw. dniu meczowym w sezonie 2017/18, choć nie grał w Lidze Mistrzów, zarobił o 50 milionów funtów więcej niż Manchester City.
Londyńczycy mają w zanadrzu jeszcze jeden atut, który agent piłkarski Jon Smith nazwał "londyńskim rabatem". Wielu piłkarzy woli grać w Londynie za mniejsze pieniądze niż gdzieś na prowincji z lepszą pensją. Doskonale oddał to Roy Keane, który jako trener Sunderlandu powiedział: - Jeśli piłkarz sam z siebie nie chce przyjść do Sunderlandu, to w porządku. Rozumiem, Jeśli jednak on podejmuje taką decyzję z powodu swojej żony, który chce chodzić na zakupy w Londynie, to jest to smutne. Wielu piłkarze wybiera kluby z Londynu, tylko dlatego, bo to jest Londyn".