Liga Europy. Dudelange - Legia 2:2. Jak przegrać ze sobą?

Mimo że Legii udało się uratować w starciu z mistrzem Luksemburga remis, można było odnieść wrażenie, że zespół Dudelange przez cały mecz kontroluje sytuację. Szybkie tempo gry w pierwszych minutach przyniosło wypracowanie komfortowej przewagi, której przez resztę spotkania gospodarze konsekwentnie bronili.

 Minuty nadziei

Zestawienie personalne Legii budziło lekkie zaskoczenie. Przy przewidywanej konieczności gry atakiem pozycyjnym małą niespodzianką było wyjście w pierwszym składzie Kucharczyka, jeszcze ciekawszym pomysłem było użycie na jego stronie w roli bocznego obrońcy mało dynamicznego Wieteski. Pewnym postępem było zastąpienie Nagy'a na drugiej stronie defensywy Hlouskiem, jednak Węgier w roli skrzydłowego operował za wysoko i utrudniał dostarczenie do niego piłki. Przez to znacznie większej akcji było pchane prawą flanką, gdzie Wieteska starał się wypuszczać Kucharczyka albo uruchamiać atak nieco bardziej bezpośrednimi zagraniami. Prawy defensor nie osiągnął jednak nawet 80 procent celności podań, a przy głębokiej defensywie gości skrzydłowy Legii miał rzadko zostawione więcej miejsca, by zrobić użytek ze swojej szybkości. Nadal jednak jego asysta z, wydawać by się mogło, straconej piłki to najjaśniejszy moment dramatycznie słabego wyprowadzania piłki przez Legię.

Minuty rozpaczy

Poza tą bowiem akcją Legia wyglądała pod każdym względem beznadziejnie. Pierwszy kwadrans to popis Luksemburczyków i degrengolada warszawiaków. Nie chodzi tu tylko o stracone bramki. Mistrzowie Polski zamiast wyjść ze stanowczym, wysokim pressingiem, ponownie prezentowali się tak, jakby sam awans należał im się z urzędu. Przez pierwsze 15 minut to Mistrz Luksemburga dominował na boisku. Posiadał piłkę przez 59 procent czasu gry, miał wyższą skuteczność podań i przeprowadził więcej ataków. Legia budziła się długo, gdyż poza posiadaniem piłki także w kolejnych fragmentach meczu te proporcje nie uległy zmianie. Piąty zespół Ekstraklasy nie wyciągnął wniosków z pierwszego spotkania, rzadko zmuszał rywali do błędów ostrzejszymi wejściami, nie był też w stanie przyspieszyć tempa gry. W środku pola brakowało zawodników, którzy umieliby dać sygnał do ostrzejszego pressingu, ale też takich, którzy mogliby kreatywnym podaniem otworzyć nieco miejsca. Ani Mączyński ani Cafu nie spieszyli się ani z jednym, ani z drugim. Były reprezentant Polski przez 76 minut na boisku walczył o piłkę ledwie 7 razy. Wychodzi jedna walka o piłkę na 10 minut...

Minuty bólu

Przez właśnie taką grę Legia w drugich 45 minutach odzyskiwała piłkę zazwyczaj dopiero na własnej połowie, mając niewielkie szanse na skonstruowanie szybkiego ataku. Przy brakach kreatywności i ślamazarnym poruszaniu się dobrze przesuwający się luksemburczycy nie mieli problemów z domykaniem stref i zabezpieczaniem przed zagraniem podań penetrujących. Sa Pinto widząc, że grze brakuje jakiejkolwiek płynności i szanse na jej pojawienie się są minimalne, zdecydował się zupełnie zrezygnować z udawania, że Legia ugra tu coś jako zespół. Zaczął wpuszczać na boisko indywidualności, licząc, że przesądzą one samodzielnie o losach spotkania. Z szarpania Szymańskiego czy Hamalainena wynikało niewiele, podobnie z wejścia Eduardo. Tym niemniej gol Kante, dający nadzieję, padł właśnie z akcji indywidualnej. Na nic więcej Legii nie było już stać.

Minuty doliczone

Wbrew lansowanej teorii Legia nie przegrała przez sędziego i niedoliczone przez niego minuty. Przegrała przez niewybaczalne błędy w obronie, przegrała przez brak jakiejkolwiek agresywności w pressingu, przez brak pomysłu na grę innego niż zagranie na przebitkę do przodu albo indywidualne szarpnięcie. Niepostrzeżenie skład warszawiaków stał się zlepkiem zawodników przeciętnych z maksymalnie kilkoma graczami reprezentującymi poziom wystarczający na puchary. Nawet na tle Dudelange mało kto był w stanie stworzyć przewagę, a taki co chwilę szukający gry Stolz czy czyszczący wszystko Prempeh dla drużyny Legii byliby wręcz wzmocnieniami. Dodatkowo warszawianie nie są w tym momencie zespołem, brakuje podstawowego zrozumienia (vide "asekuracja" Wieteski przez Pazdana przy pierwszym golu), brakuje wyczucia, co zrobi partner bez piłki i co pozwoli na inne zagrania, niż do nogi. Przed Sa Pinto z jednej strony stoi duże wyzwanie, bo przejmuje zespół w zupełnej rozsypce, z drugiej jednak nadal mający potencjał na wygranie naszej ligi. O ile przy jej sile to nadal sukces. 

***

Czarna plama na mapie Europy. Nasz futbol musi się obudzić. Marazm jak normalność [W Polu K]

Dudelange - Legia. Jose Kante: Należały nam się dwa karne

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.