Liga Mistrzów. Kiler, który zabił Mourinho

W środę Pepe zatracił się w boju o jedną wyprostowaną nogę za daleko. I niezależnie od dyskusji, czy czerwona kartka była słuszna w 100, czy w 90 proc., to we wściekłej pomeczowej tyradzie Mourinho słyszę proponowanie tematu zastępczego mającego, jak mawiają nasi politycy, przykryć temat ciekawszy, czyli klęskę jego strategii- pisze w felietonie dziennikarz ?Gazety Wyborczej? i Sport.pl Rafał Stec.

To były półfinały nieudane, niegodne Ligi Mistrzów. We wtorek potulnie Schalke wystawiło na manchesterski ostrzał Manuela Neuera, jakby chciało wykorzystać wieczór, by jeszcze fenomenalnego bramkarza zareklamować i jeszcze więcej na nim zarobić. Kanonada trwała, aż Neuer skapitulował - wtedy emocje całkiem wygasły. W środę napięcie wzrosło, w ogniu stanęło całe Santiago Bernabeu. Niestety, bohaterowie madryccy oraz barcelońscy, zamiast zatrzymać nasze oddechy obiecywanym spektaklem nad spektaklami, przewracali się od chuchnięć rywali. Co rusz udawali śmiertelnie rannych, zwalniali grę i tak ją rozrzedzali, że najwięcej działo się na ich wykrzywionych przez cierpienie twarzach. Ten wieczór ocalił Leo Messi, teraz półfinałowa rzeczywistość znów zamarła w bezruchu. Rewanże trzeba odbębnić, ale chyba nikt nie łudzi się, że Manchester z Barceloną oddadzą uzyskaną na wyjeździe przewagę.

Kto zechce, znajdzie dziś powody do uhonorowania Josepa Guardioli, który ostatnio dawał raczej powody, by oskarżać go, że jako trener oferuje drużynie niewiele. Katalończycy odkryli, że zwłaszcza na obcej murawie niekoniecznie trzeba nacierać ławą od linii autowej do linii autowej, z bocznymi obrońcami rozochoconymi ofensywnie niczym skrzydłowi. Wreszcie nie odnosiłem wrażenia, że przytulają się do piłki w środku boiska z jałowego, kompletnie bezcelowego przyzwyczajenia - nie, oni cierpliwie czekali, co będzie.

A madryckim gospodarzom brakowało odwagi - oraz trenerskich rozkazów - by samemu uderzyć.

I może mimo wszystko by im się powiodło, może dokopaliby się do upragnionego 0:0. Ale zawzięty prześladowca Barcy José Mourinho padł też ofiarą własnego planu. Chciał wojny totalnej, już w poprzednich hitach polecił swoim piłkarzom używać wszelkich dozwolonych i mniej dozwolonych chwytów, by wytrącić potężniejszego przeciwnika z pełnego skupienia nad piłką. Nie umiemy się bawić, to przynajmniej rozbijemy zabawę. Strategia skuteczna, wielokrotnie sprawdzona (choć u wielu fanów wywołująca estetyczny sprzeciw), tym razem wspierała się na żołnierzu, któremu nigdy nie wolno ufać do końca. Na żołnierzu, który podczas wojny, gdy adrenalina rozsadza mu żyły, w każdej chwili może wpaść w szał i stracić kontrolę nad sobą.

Pepe jest urodzonym boiskowym bandytą. Ostro, na granicy brutalności, pogrywa zawsze, ale kiedy popełnia najcięższe sportowe zbrodnie, bywa w pewnym sensie niewinny - działa jak obłąkany, od lekarza wyciągnąłby pewnie zaświadczenie o chwilowej niepoczytalności, która zwalnia od odpowiedzialności przed sądem. Po walce się wstydzi, ofiary błaga o wybaczenie, poza boiskiem uchodzi za dobrodusznego, religijnego, delikatnego. Na murawie to bestia.

Tam nie da się uniknąć odpowiedzialności zawsze. W dwóch poprzednich El Clásico Pepe demolował wszystko, co się ruszało w barcelońskim środku pola, a sędziowie na jego agresywniejsze gesty spoglądali wyrozumiale, zresztą niekoniecznie się mylili. Sam też parł pod katalońskie pole karne, nie tylko ja podziwiałem w nim bohatera.

W środę zatracił się w boju o jedną wyprostowaną nogę za daleko. I niezależnie od dyskusji, czy czerwona kartka była słuszna w 100, czy w 90 proc., to we wściekłej pomeczowej tyradzie Mourinho słyszę proponowanie tematu zastępczego mającego, jak mawiają nasi politycy, przykryć temat ciekawszy, czyli klęskę jego strategii.

To on chciał wojny totalnej; to on od pierwszego El Clásico kazał swoim ludziom dopadać arbitra przy każdej okazji, by wywierać na nim presję i wywołać permanentną awanturę; to on podniósł napięcie do tego stopnia, że trener Vicente del Bosque zaczął się obawiać, czy z boiskowych scysji nie zrodzą się konflikty zatruwające szatnię reprezentacji; to on ryzykancko posłał czołowego brutala tam, gdzie fauluje się na boisku najczęściej, i to posłał brutala o wyjątkowo podłej reputacji, który każdym swoim gestem sugeruje sędziemu, że zamierza zabić.

A przecież Pepe nie jest jedyny. Tak się nieszczęśliwie dla Mourinho składa, że dowodzi również Sergio Ramosem - innym wojownikiem, który wraz ze wzrostem napięcia zmienia się w kilera wpadającego w ślepą furię z byle powodu. Może sobie portugalski trener wywodzić o paneuropejskich probarcelońskich spiskach, a może przemyśleć, ile ryzykuje, gdy sam podgrzewa typów tak wrzącokrwistych: Pepe dyskwalifikowano już na dziesięć ligowych kolejek za deptanie leżącego rywala, a Sergio Ramos potrzebował ledwie sześciu sezonów w Realu Madryt, by pobić rekord Fernando Hierro i nazbierać najwięcej czerwonych kartek w historii klubu.

W rewanżowym półfinale nie zobaczymy akurat ich obu. Sprytnie sobie to spiskowcy z UEFA obmyślili.

Podyskutuj z autorem w jego blogu - rafalstec.blox.pl ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA