Jaskiniowiec w Lidze Mistrzów

Nie dotknie geniuszu Harry'ego Redknappa ten, kto nie zda sobie sprawy, że najpotężniejszymi superkomputerami nie są wcale te wszystkie monstra, które przewidują pogodę, sterują rozbijaniem cząstek elementarnych na jeszcze bardziej elementarne albo symulują zjawiska tak złożone, jak powstawanie galaktyk. Żadne nie ma szans ze zwykłym ludzkim mózgiem, i to nawet przeciętnym mózgu egzemplarzem.

Dlatego Redknapp laptopa nie dotyka - nie rozprasza się współpracą z kalkulatorem, który ustępuje mu mocą obliczeniową, woli prowokować wyznaniami, że nie umiałby go użyć.

Ale pogarda dla modnych gadżetów to ledwie anegdota, trenera Tottenhamu wyróżnia nade wszystko pęd do maksymalnego upraszczania zagadnień futbolowych, sprzeciw wobec udawania, że ganianie za piłką jest dyscypliną naukową, miłość do zawodników, którym zostawia wolność i na boisku, i poza boiskiem. W jego hałaśliwie manifestowanym wstręcie do taktyki dałoby się zdiagnozować przypadek kliniczny. Redknapp oddycha futbolem, ale nie trwoni czasu na analizy, jak gra przeciwnik - wszak wszystkiego dowie się, gdy stanie przy linii bocznej, a przeciwnik zacznie grać. Redknapp nie miesza w głowach piłkarzy, nie truje im, gdzie mają biegać - niech biegają tam, gdzie lubią. Redknapp nie przecenia wreszcie swego wpływu na drużynę - przekonuje, że wynik w co najwyżej 10 procentach zależy od trenerskiego planu. Uciekaj, Ligo Mistrzów, barbarzyńca w ogrodzie.

Jego niepowtarzalny styl poznaliśmy w Ligi Mistrzów eliminacjach.

Piłkarze Tottenhamu byli ewidentnie zdziwieni, że Young Boys Berno kopie tak, jak kopie, więc po półgodzinie przegrywali 0:3. Niejeden fan pewnie zwątpił, korespondenci jęli przelewać na komputery westchnienia, że angielski szkoleniowiec, fachowiec już 63-letni, w najważniejszych klubowych rozgrywkach jednak nie zadebiutuje. Wstydźcie się, wiary w 100 bilionów neuronów buzujących pod Redknappową czaszką nie wolno tracić nigdy. Część strat odrobili londyńczycy jeszcze w Szwajcarii, u siebie obili rywali bezlitośnie. I Tottenham u bram Champions League stanął.

Jedni stwierdzili, że Redknapp wygląda w tym towarzystwie na jaskiniowca i sam Fred Flintstone na obiedzie u Jetsonów nie byłby zgrzytem dziwaczniejszym. Inni się wzruszyli, że jego obecność nadaje ludzką twarz futbolowi coraz bardziej zdehumanizowanemu, osuszonemu z fascynującej nieprzewidywalności. Ja doniosłość chwili silnie odczułem przed dwumeczem z Interem Mediolan. Oto wódz z maczugą porywał się na San Siro - twierdzę najsłynniejszych trenerskich technomagów, gdzie wczoraj panował José Mourinho, a dziś panuje Rafa Benitez. Obaj jajogłowi, obsesyjnie skupieni na drobiazgach, widzący w swoich ludziach nie tyle żołnierzy karnie wykonujących rozkazy, ile humanoidy reagujące na stuknięcia w klawiaturę. Podłączone oczywiście bezprzewodowo.

Przeszłość rzuciła wyzwanie przyszłości, tradycja bezdusznemu postępowi. I przeżyliśmy wspaniały triumf człowieczeństwa. Owszem, po pierwszej połowie wczoraj przegrywało z jutrem 0:4. Ale później nawałnicę rozpętał Gareth Bale. Czysty żywioł, naturalny atletyczny fenomen. Trzy razy nie przejął się, że mknie po flance chronionej - teoretycznie chronionej - przez najlepszego bocznego obrońcę świata Maicona, i tyleż razy wstrzelił piłkę do bramki.

Tamten popis był tylko wstępem do właściwego show,

który obejrzeliśmy w tym tygodniu. Ilu petaflopów mocy nie uskładałby w swoich serwerowniach Benitez, nie wyliczyłyby mu, że Bale wygarnie Interowi jeszcze raz. Przecież w tym sezonie ligi angielskiej ponaddźwiękowy Walijczyk nie wybiegał ani jednej asysty. Przecież gol trafiał mu się jeden na setki minut. Przecież ze statystyk wynika, że do pewnego czasu jego obecność w składzie skazywała Tottenham na porażkę lub remis. Przecież w pierwszym meczu rozhasał się dopiero, gdy walka wygasła. No i nacisnął na odcisk samemu Maiconowi, rozjuszył istnego potwora... Nie, to się nie miało prawa wydarzyć, na San Siro musiało dojść do odosobnionego zakłócenia naturalnego porządku rzeczy. Pewnie dlatego Benitez nie przedsięwziął specjalnego planu, by powtórce zapobiec. Porachował i uznał, że prawdopodobieństwo jej wystąpienia jest niskie.

A jednak. Bale znów był najlepszy na murawie, momentu, w którym swobodnie obiega brazylijskiego rywala, nie wypchnie z mojej głowy żaden inny epizod tej jesieni w LM. Wartość Walijczyka wzrosła pewnie do 25 mln funtów, niebawem wybuchnie o niego wojna największych futbolowych korporacji. Zwłaszcza że można wystawiać go na lewej obronie, czyli najsłabiej obsadzonej pozycji w międzynarodowej piłce.

Było oszałamiająco, ale ja wciąż pozostaję po ludzku słaby i wciąż wątpię. Gdyby Inter wylosował Tottenham w wiosennym ćwierćfinale, przeczuwałbym okrutną, wielobramkową zemstę. Lubię oglądać Redknappowej bandy wariackie tempo gry i upodobanie do podań bez przyjęcia, uciechę nie z tej ziemi dają mi jej nieustające jazdy bez trzymanki (porywające 4:4 z Arsenalem z początku kadencji...), które czynią ją najatrakcyjniejszą obok Werderu Brema renomowaną drużyną dla amatorów boiskowych stanów ekstremalnych. A zarazem nigdy, przenigdy nie umiem uznać Tottenhamu za faworyta meczu. I nie widzę w nim niczego, co przynosiło w ostatnich latach sukces w LM. Za absolutnego pewniaka uznałbym Redknappa chyba tylko w szachowym starciu z Deep Blue, sławnym pogromcą Kasparowa - dam głowę, że w razie kłopotów nasz trener oblałby wroga gorącą herbatą.

W swojej tendencji do upraszczania Redknapp ucieleśnia starą, stereotypową angielskość futbolu (Bale wbiega z nią na murawę - nie pozuje na wirtuoza, lecz daje piłce z kopa i rusza galopem, by ją dopędzić). Wychował niemal całe pokolenie, to z prowadzonego przezeń West Hamu rozjechali się w świat Lampard, Joe Cole, Ferdinand, Carrick. I nie potrzebował, jak Arsene Wenger, komputera mierzącego im czas reakcji po przyjęciu piłki. Ocenia na oko, ufa swej intuicji - jego mentalny brat, nasz Franciszek Smuda, woli mówić o "nosie" - czerpie z arcybogatego zbioru doświadczeń. Skoro np. sam jadł, co chciał, skoro widywał piłkarzy obżerających się przed meczem stekami z frytkami, a ci potem biegali jak opętani, to w żadne kulinarne rewolucje nie uwierzy. Jego poprzednik Juande Ramos wyjął z klubowej diety cukier i sosy, więc Anglik, jak głosi kolportowana w brytyjskiej prasie legenda, rzucił na stół keczup i przywitał graczy błogosławionym: "Słyszałem, że zgłodnieliście". I ogłosił, że w talerz nikomu zaglądać nie zamierza.

Redknapp esencję angielskości reprezentuje i zapamiętale jej broni, potępiając snobów zatrudniających obcokrajowców, przekonując, że rodzimi trenerzy im nie ustępują, ogłaszając, że Mourinho nie poradziłby sobie w Blackpool tak znakomicie, jak radzi sobie z beniaminkiem Premier League Ian Holloway. I rzuca przykład: "Ci z Interu są przebiegli taktycznie? Naprawdę? Ian Holloway pewnie wiedziałby, żeby podwoić krycie Bale'a".

Piłkarze Tottenhamu pewnie boją się już, że dobremu panu nie będą służyć wiecznie, bo ten chwyta moment i oferuje swoją intuicję kadrze Anglii. Komentatorzy się krzywią, wypominają mu - jemu, jedynemu obok Bobby'ego Robsona angielskiemu trenerowi w tej dekadzie w LM - nikłe doświadczenie na futbolowych szczytach. I rzeczywiście, Redknapp karierę spędził na prowincji. Czasem awansował z czwartej ligi lub drugiej, czasem spadał z trzeciej, za utrzymanie Portsmouth obwołano go Harrym Houdinim. Do Tottenhamu też przychodził, by ochronić go przed spadkiem.

Mylą się wyspiarze pod jednym względem - poziom, na którym zwykł pracować Redknapp, nie odbiega od aktualnego poziomu reprezentacji Anglii, która na Euro 2008 nie awansowała, a na mundialu pokonała tylko Słowenię. Sterował nią Fabio Capello, wyrafinowany kolekcjoner dzieł Kandinsky'ego. I oczywiście wirtuoz taktyki.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA