REKLAMA
Advertisement

Uwielbiała ich cała Polska. Zadziwili Europę. "To był kosmos"

Filip Macuda
- Byliśmy bardzo uważni. Każdy z nas bał się jakiegoś błędu. Ja nie chciałem przegapić żadnej rzeczy proceduralnej, lekarz uważnie przeglądał wszystkie badania - mówi Sport.pl Bogusław Łobacz, który w sezonie 1995/96 jako kierownik drużyny przeżył z Legią Warszawa awans do Ligi Mistrzów. Wraz z nim, a także Cezarym Kucharskim i Jerzym Podbrożnym przenosimy się do czasów, w których piłkarze ze stolicy pokazali, że Polak potrafi wprowadzić klub do najważniejszych rozgrywek w Europie.

Wtorkowe i środowe wieczory, najlepsi piłkarze, wyjątkowa oprawa i specjalnie utworzony przez Tony'ego Brittena hymn. To anturaż, który polscy kibice przez ostatnie trzy dekady najczęściej mogli śledzić tylko z perspektywy szklanego ekranu. Najczęściej nie znaczy zawsze. W latach 90. ubiegłego wieku fani nad Wisłą mieli powody do radości. Tych nie dostarczyła reprezentacja Polski, a dwa kluby, które w połowie dekady udowodniły, że Polak potrafi grać w piłkę nożną. I to na europejskim poziomie. Pierwszym z nich była Legia Warszawa.

Zobacz wideo Tak Robert Lewandowski ocenił losowanie Ligi Mistrzów

Przyćmić Sheraera. "To był kosmos"

Janusz Romanowski na początku lat 90. został pierwszym prywatnym sponsorem klubu. W dużej mierze to dzięki pieniądzom i determinacji biznesmena udało się stworzyć drużynę, która jesienią 1995 roku przyciągała kibiców przed telewizory, a także na stadiony. Upragniony awans stał się przepustką do futbolowego raju. 

- To było coś wielkiego. Trafiłem wtedy do Polski ze Szwajcarii. Janusz Romanowski sprowadził wówczas kilku ofensywnych piłkarzy, którzy mieli zapewnić awans do Ligi Mistrzów. Ten sezon zakończył się dla nas utratą mistrzowskiego tytułu, ale gra w Lidze Mistrzów była niezwykłą przygodą - mówi Sport.pl Cezary Kucharski, piłkarz tamtego zespołu. - Dla mnie to w tamtym momencie było spełnienie marzeń, bo jako młody chłopak marzyłem o tym, żeby być Darkiem Dziekanowskim i grać w Legii Warszawa - dodaje

Decydujący o awansie dwumecz piłkarze ze stolicy rozegrali z IFK Goteborg. Przed starciem ze Szwedami Romanowski sprowadził do klubu Tomasza Wieszczyckiego, Ryszarda Stańka, Andrzeja Kubicę i wspominanego Kucharskiego, który został wypożyczony, a po uzyskaniu kwalifikacji do rozgrywek - wykupiony. W pierwszym spotkaniu, rozgrywanym na Stadionie Wojska Polskiego, gospodarze wygrali 1:0. 

- Trochę pomogłem awansować - mówi Kucharski, z uśmiechem wspominając to spotkanie. To po faulu na nim sędzia podyktował rzut karny. Jedenastkę na gola zamienił Jerzy Podbrożny. 

W rewanżu Szwedzi objęli prowadzenie po trafieniu Jespera Blomqvista, ale bramki Leszka Pisza i Jacka Bednarza nie pozostawiły wątpliwości. Dariusz Szpakowski na koniec transmisji w Telewizji Polskiej triumfalnie wypowiedział słowa, które przeszły do historii: "Na pytanie: Gdzie jest ta Legia? Odpowiadam: w Lidze Mistrzów!".

W futbolowym raju czekały pieniądze, sława, ale i wyzwania. Takie, które byłyby niemożliwe do spełnienia, gdyby nie bohaterowie z cienia. Jednym z nich był Bogusław Łobacz, kierownik drużyny - wierny legionista od ponad pół wieku. Warszawiak, który pierwszy mecz Legii ze stadionu obejrzał w 1970 roku - jak sam wspominał, była to wygrana z Ruchem Chorzów (3:1).

- Tamten awans był wyjątkowy, bo był dopracowany i dopieszczony. Wszyscy wiedzieli, co chcemy osiągnąć i co trzeba zrobić. Począwszy od magazyniera, a skończywszy na trenerze i zawodnikach - każdy wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. To była taka, a nie inna szansa - przeciwnik przy pełnej naszej mobilizacji wydawał się w zasięgu. Jeśli chcesz osiągnąć jakiś sukces, to musisz być w 100% skoncentrowany na swojej pracy. Po osiągnięciu schodzi powietrze - patrzysz na to, co będzie dalej - tłumaczy w rozmowie ze Sport.pl.

To nie było miejsce na pomyłki, choć rzeczywistość dla wszystkich była przecież nowa. Ludzie Legii uczyli się Ligi Mistrzów z dnia na dzień. Łobacz wraca wspomnieniami do czasów, w którym decydowała dbałość o każdy detal. - Byliśmy bardzo uważni. Każdy z nas bał się jakiegoś błędu. Ja nie chciałem przegapić żadnej rzeczy proceduralnej, lekarz uważnie przeglądał wszystkie badania. Śp. pan Zbyszek Korol i pani Ela Blaźniakowa - oni dbali o te istotne sprawy. Co nam wolno? Czego nie wolno? Na pewno była to duża presja i duży strach, by czegoś nie zepsuć. Każdy chciał wszystkiego przypilnować - dodaje Łobacz.

Mistrzowie Polski trafili do wymagającej grupy. Mieli zmierzyć się ze Spartakiem Moskwa, Rosenborgiem i Blackburn Rovers - świeżo upieczonym mistrzem Anglii, drużyną, która z piedestału na Wyspach strąciła Manchester United Alexa Fergusona.

Na początek rywalizacji Legioniści pokonali u siebie Rosenborg (3:1), a następnie przegrali ze Spartakiem w Moskwie (1:2). Języczkiem u wagi okazać się miał jednak dwumecz z Wyspiarzami. W ich składzie grali piłkarze znani z występów w reprezentacji Anglii: Graeme Le Saux i przede wszystkim Alan Shearer. Nie brakowało innych uznanych zawodników. Nazwiska Chrisa Suttona, Henninga Berga i Tima Sherwooda mogły budzić respekt, ale Polacy nie przestraszyli się Anglików. 

W pierwszym spotkaniu na własnym terenie wygrali 1:0 po golu Jerzego Podbrożnego. - Nie wiem, czy to był najważniejszy gol, ale na pewno bardzo ważny. Te trzy punkty pozwoliły nam wyjść z grupy. Bez tej bramki ostatecznie byśmy nie awansowali - wspomina strzelec w rozmowie ze Sport.pl.

Dwa tygodnie później Legioniści polecieli na Ewood Park i przeżyli... niemały szok. Przede wszystkim organizacyjny. - Pojechaliśmy na mecz grupowy do Blackburn, a tam windy wiozły ludzi na górę trybun. Dla nas to był kosmos. U nas się stadion rozpadał, dobrze, że się za pieniądze z awansu udało szybko zamontować siedziska pod dachem, pod wymogi UEFA. Taki stadion, jaki ma dziś Legia, w głowie nam się wtedy nie mieścił. Ja bym sobie takiego nie wymarzył - mówił dla Sport.pl Andrzej Szymański, jeden z szefów tamtej Legii.

- Mecz z Blackburn był niezapomniany. Boisko, stadion, atmosfera - to wyglądało zupełnie inaczej niż w Polsce. Zremisowaliśmy tam, choć po 10-15 minutach mogliśmy przegrywać 0:2. Maciek Szczęsny świetnie bronił, udało się uspokoić. Sam miałem jedną sytuację do zdobycia gola. Ten punkt był cenny. Na tamten czas to było coś wyjątkowego - dodaje Podbrożny.

Staremu obiektowi przy Łazienkowskiej, choć niewątpliwie klimatycznemu, daleko było do najlepszych stadionów w Europie. To był czas, kiedy w Polsce brakowało nowoczesnych aren - takich, na jakich dziś toczą się mecze w niemal każdym większym mieście. Warunki były dalekie od idealnych. Doszło do tego, że trzeba było przekonać UEFA, że na Łazienkowskiej można w ogóle grać w piłkę na europejskim poziomie.

- Gdzie w pobliżu jest jakiś inny stadion, na którym można zagrać? - pytał Stefana Szczepłka, dziennikarza sportowego wówczas zajmującego się Legią, przedstawiciel firmy TEAM Richard Worth. Stadion im. Wojska Polskiego, choć nie było to takie proste, ostatecznie dopuszczono do rozgrywek. O tym, jak do tego doszło, pisaliśmy na Sport.pl.

W dwóch spotkaniach z Blackburn Legia zdobyła aż cztery punkty, ale nie mogła być jeszcze pewna awansu. Zwłaszcza że w piątej kolejce doznała bolesnej porażki w Norwegii. Przegrała aż 0:4 i w ostatniej serii gier musiała walczyć o promocję. Przegrała ze Spartakiem (0:1), który w tamtej edycji wygrał wszystkie sześć grupowych spotkań i z kompletem punktów zwyciężył w grupie. Pomoc nadeszła jednak z... Blackburn. Anglicy, którzy kompletnie nie poradzili sobie w Lidze Mistrzów, na otarcie swoich łez wygrali z Rosenborgiem 4:1, czym pozbawili Norwegów szans na kwalifikację. Legia z siedmioma punktami na koncie zajęła drugie miejsce i zagwarantowała sobie prawo gry na wiosnę w Lidze Mistrzów.

Choć powiedzenie "na wiosnę" byłoby w tym wypadku stwierdzeniem mocno na wyrost. Pierwszy mecz ćwierćfinałowy przeciwko Panathinaikosowi zaplanowano na 5 marca. Warunki do gry przy Łazienkowskiej dalekie były od idealnych, ale mimo to spotkanie się odbyło i zakończyło remisem 0:0. W rewanżu Legia nie miała już szans. Przez lwią część meczu grała w osłabieniu, przegrała 0:3 i musiała pożegnać się z marzeniami o grze w półfinale Ligi Mistrzów. Czy po latach czuć żal?

- Myślę, że w innych warunkach mecz w Warszawie był do wygrania, bo w Atenach było zupełnie co innego. Były takie plany, by rozegrać ten mecz gdzieś w Niemczech. Chyba ostatecznie powstrzymano się ze względu na kibiców. Chciano dać im szansę obejrzenia tego meczu. Rewanż, tak jak powiedziałem, zupełnie inna bajka. Sędzia z Rosji, ostatni mecz w karierze, dostaliśmy czerwoną kartkę. Przeciwnik też powinien dostać, ale nie dostał - przyznaje Podbrożny.

Nasi rozmówcy nie znajdują jednej odpowiedzi na pytanie, co było najważniejszym czynnikiem spajającym zespół prowadzony wówczas przez Pawła Janasa.

- Konkurencja w tamtej drużynie była kluczem do sukcesu. Patrzę na zdjęcie tej drużyny, grało w niej w sumie 17 reprezentantów Polski - byłych, obecnych, przyszłych. Do tego z późniejszym selekcjonerem. To był zgrany zespół, który był budowany przez kilka lat. Nikt praktycznie z niego nie odchodził, przychodzili nowi piłkarze. Wewnętrzna rywalizacja była nieprawdopodobna - wspomina Kucharski. 

- Charakter i umiejętności tej drużyny były kluczowe. Mieliśmy też doświadczenie przed drugim podejściem, bo wcześniej nie udało nam się awansować do Ligi Mistrzów. Zorganizowano obozy zagraniczne - graliśmy we Francji i Niemczech. Byliśmy dobrze przygotowani - wtóruje Podbrożny.

- Głód - ta drużyna marzyła o tym, by osiągnąć sukces. W tamtych czasach, kiedy Legia organizowała nabory do swoich grup trampkarskich, robiono całe dni otwarte. Młodzież garnęła się do gry w Legii. To wszystko było mniej skomercjalizowane. Nie było takich możliwości jak transfery zagraniczne. Od dawna powtarzam, że od tamtego momentu w Polsce trafiło się kilku znakomitych zagranicznych piłkarzy, ale reszta to zgrany szrot. To jest tak, jak kiedyś Polacy rzucili się na samochody zza Odry - lepszy był 20-letni volkswagen od nowego poloneza. To samo stało się na rynku piłkarskim. Mało perełek takich jak Radović i Ljuboja. Nikomu nie uchybiam, bo ostatnio oglądałem mecz i uważam, że Jean-Pierre Nsame ma wielką szansę zaistnieć - w lidze albo w pucharach, ale jeśli będzie odcięty od podań, to nic nie zdziała - tłumaczy Łobacz, nawiązując od razu do problemów obecnych czasów. 

Zwraca także uwagę na ważny czynnik budujący potęgę ówczesnej Legii. - Zawsze uważałem, że najlepszy zespół w Polsce powinien mieć najlepszych piłkarzy w Polsce - ściągaliśmy piłkarzy z innych klubów. Prosta piłka! Sam się wzmacniasz, a osłabiasz przy tym konkurencję. Nie wiem, jak teraz to funkcjonuje. Dziwi mnie to - nie przystoi wyłowić perełki z mniejszej miejscowości? A przystoi sprowadzić szrot z zagranicy? - pyta.

Sezon 1995/96 był jednak łabędzim śpiewem tamtej drużyny. Legia straciła mistrzostwo Polski na rzecz Widzewa Łódź i nie potrafiła odpowiednio wykorzystać potencjału tego sukcesu. Wpływ na to miało odejście Romanowskiego, a także wielu zawodników. 

Z Ligi Mistrzów do warsztatu samochodowego

Tamten czas dziś pozostaje tylko wspomnieniem. Losy pracowników klubu układały się różnie. Najlepiej pokazuje to sytuacja kierownika zespołu. 

- To przestroga dla wszystkich. Kiedy jesteś na samej górze, to masz tysiące kolegów, ale kiedy spadasz, jesteś sam, zostaje ci tylko rodzina. To ludzie, którzy mogą cię utrzymać na powierzchni - tłumaczy ze smutkiem Bogusław Łobacz.

- Po Legii miałem śmieszne propozycje - zrezygnowałem z nich, nie chciałem być już w sporcie zawodowym. Myślałem, że znajdę jakąś pracę - w końcu miałem tylu znajomych - po czym się okazało, że ten zgubił numer telefonu, a ten nie ma czasu oddzwonić. Jeszcze inny się z tobą umawia na kawę, ale jak jesteś przy 138. kawie, to ci wątroba nie wytrzymuje i po prostu masz tego dosyć. Byłem nawet bezrobotny... nie chciałem tego. Zarejestrowałem się w pośredniaku, stałem w kolejce po zasiłek - nie dlatego, że było mi za mało, ale z czegoś musiałem żyć. Pamiętam czasy, że chodziliśmy na zakupy i wyciągałem złotówkę z wózka, bo brakowało mi do rachunku. Poszedłem w stronę swojego zawodu - udało się, bo kolega kończył działalność, drugi też mi pomógł. Przejąłem warsztat - miało być na chwilę, a zostało 25 lat. Życie zeszło, w przyszłym roku idę na emeryturę. Nie będę narzekać, skoro mogę pracować w rzemiośle. Nie dorobiłem się majątku albo willi - jedynym skarbem jest mój syn, który skończył studia w Wielkiej Brytanii. Pieniądze to nie wszystko - kwituje.

Zmieniło się jego życia, ale nie miłość do Legii, która po 1996 roku tylko raz zdołała zagrać jeszcze w Lidze Mistrzów. UEFA przez lata zmieniała format elitarnych rozgrywek. Od 1997 roku występowały w nich 24 zespoły, a dwa lata później grono powiększono o kolejne osiem. Formuła - przynajmniej w rozumowaniu liczbowym - utrzymywała się przez ćwierć wieku. We wtorek 17 września rozpoczyna się nowa era najważniejszych piłkarskich zmagań na Starym Kontynencie. Dzięki reformie Liga Mistrzów faktycznie stała się ligą, a dobrze znany układ z czterozespołowymi grupami zastąpiła jedna klasyfikacja, która sporządzana jest na podstawie wyników osiąganych przez wszystkie drużyny. Tych także jest więcej - aż 36. 

Moda na bylejakość

Niestety znów bez choćby jednej polskiej. - Te rozgrywki są zdominowane przez bogate ligi. Jest trudniej się dostać. Problemem cały czas jest niski poziom naszej piłki klubowej. Nie potrafimy zbudować piłkarzy, którzy daliby szansę na regularną grę w Lidze Mistrzów. Najbogatsi Polacy za bardzo nie chcą inwestować w piłkę - to dziś nie jest prestiż ani szansa na biznes. Wydaje mi się, że nie panuje dobry klimat, aby osiągać sukcesy - z żalem diagnozuje Kucharski. 

- Mówię to za każdym razem. To zaklęty krąg - graliśmy z Manchesterem United, byliśmy o krok od finału Pucharu Zdobywców Pucharów. Zamiast zrobić wszystko, by ten sukces przekłuć w coś pozytywnego, to o mały figiel byśmy spadli z Ekstraklasy. Potem mamy Ligę Mistrzów i znowu jest podobna sytuacja. Na dobrą sprawę nie poszło to siłą rozpędu. Następny awans w 2016 roku i jest to samo. I dalej będzie to samo. Ludzie pięknie opowiadają, mówią to, co chcą inni usłyszeć - ze smutkiem dodaje Łobacz.

Nie unika dygresji związanych nie tylko z Legią. Jego zdaniem problem związany z brakiem polskich klubów w najważniejszych rozgrywkach w Europie jest głębszy. - Mówienie o tym, że kilkudziesięciomilionowy kraj zasługuje z urzędu na Ligę Mistrzów, jest śmieszne. Gdyby tak było, to Chińczycy byliby mistrzami świata. Jak patrzę na tę rozhukaną Ekstraklasę, to według mnie nas zwyczajnie nie stać na tyle zespołów w Ekstraklasie, ściąganie szrotu, byle jakie mecze i trenerów, którzy opowiadają bajki. Gdyby klubów było mniej, to łatwiej byłoby zatrudnić bardzo dobrych szkoleniowców. Jeśli piłkarze chcieliby zarabiać dobre pieniądze, to musieliby się bardziej wykazać - mówi. 

Nawiązuje także do tego, co go denerwuje. - Dziś mamy piłkarzy, którzy co tydzień mają nową fryzurę, nową dziarę i po każdym nieudanym zagraniu pokazuje kcuk do góry - w******a mnie to. To jest jakaś moda na bylejakość. Słowo honoru - gdybyś ty pisał tak, jak niektórzy grają, a ja naprawiał samochody w taki sposób, to obaj byśmy zdechli z głodu. To jest jak ze stadem kotów - jeśli nie dopuścisz do niego świeżej krwi, ulegnie kompletnej degradacji. Mamy mnóstwo piłkarzy, którym albo zwyczajnie się nie chce albo nie potrafią pewnego poziomu przeskoczyć. Jest im też wygodnie, bo zarabiają ogromny hajs. Czego my mamy wymagać od zawodników, którzy grali w II czy III lidze hiszpańskiej? Młodych i zdolnych szybko tracimy, bo wyjeżdżają za lepszymi pieniędzmi - dodaje.

Od 2017 roku mistrz Polski nie potrafi przebić szklanego sufitu, którym okazuje się ostatnia runda eliminacji. Na placu boju poległy kolejno: Legia (trzykrotnie), Piast, Lech, Raków, a ostatnio Jagiellonia. - Grała pięknie w Ekstraklasie, wydawało się, że ma trenera, który zaszczepił swoją filozofię, ale w Europie została zweryfikowana. Nie wszystko zagrało. Przy dołożeniu kilku meczów w sezonie polskie drużyny mają problemy - kwituje Bogusław Łobacz.

W grudniu minie osiem lat od ostatniego meczu polskiego klubu w Lidze Mistrzów. Legia prowadzona przez Jacka Magierę pokonała przy Łazienkowskiej Sporting 1:0, zajęła trzecie miejsce w grupie i uzyskała prawo gry w fazie pucharowej Ligi Europy. 

W przyszłym roku warszawscy kibice będą mogli wspominać 30-lecie pierwszego awansu do europejskiego raju. Logika podpowiada, że uczczenie tego wydarzenia w gronie ośmiu najlepszych drużyn na Starym Kontynencie i powtórzenie sukcesu z sezonu 1995/96 będzie jednak zadaniem niewykonalnym.

Więcej o: