Ale jak może być inaczej, skoro w europejskiej piłce od dawna zaległa żelazna kurtyna. Popatrzcie sobie na mapki, jakie w anglojęzycznej Wikipedii można znaleźć przy artykułach o każdym kolejnym sezonie Ligi Mistrzów. Pokazują one rozmieszczenie uczestników fazy grupowej - czy teraz ligowej - na mapie Europy. Zachód kontynentu jest co roku dosłownie upstrzony punkcikami symbolizującymi kluby, które grają w tych elitarnych rozgrywkach. Natomiast gdyby przeprowadzić linię od polskiego Świnoujścia do włoskiego Triestu, dzieląc Europę na wschód i zachód, to po prawej stronie tej prostej w tym roku jest tylko sześć miejsc z Ligą Mistrzów: Slovan Bratysława, Dinamo Zagrzeb, Crvena Zvezda Belgrad, Sparta Praga, Szachtar Donieck i Sturm Graz. Nawiasem mówiąc, drugi z austriackich uczestników Ligi Mistrzów, Red Bull Salzburg, byłby po lewej stronie, co świetnie koresponduje z neutralnością Austrii w czasach politycznej Żelaznej Kurtyny. I tyle. Na więcej niż pół kontynentu, na 36 uczestników ze wschodniej Europy gra w Lidze Mistrzów sześć zespołów, wliczając w to pół Austrii. I też tylko dlatego, że Slovan Bratysława dokonał w meczu z FC Midtjylland niebywałych rzeczy, odwracając w końcówce losy rywalizacji.
Czy zatem możemy się dziwić słowom Steven Berghuis z Ajaksu Amsterdam, który po meczu z Jagiellonią Białystok w kwalifikacjach do Ligi Europy, powiedział holenderskiej telewizji: - Jesteśmy zadowoleni z tego wyniku. Teraz przynajmniej możemy mieć nadzieję na kilka fajnych podróży, zamiast jeździć do Polski czy Serbii.
Dziennikarz na to odparł: - Podobał mi się Białystok, tobie nie? - Wolę inne miejsca! - dodał Berghuis.
Polskie portale sportowe napisały, że to słowa szokujące. Inne dodały, że wywołały burzę. Owszem Berghuis daleko odszedł do zwyczajowej kurtuazji, ale oszukiwać się nie ma po co. Jesteśmy w potocznym odbiorze niefajny miejscem dla Zachodu. Zapyziałą prowincją. Przynajmniej pod względem piłkarskim. I nie jesteśmy w tym sami. Cały region stopniowo wypychany jest przez władców UEFA z największych i najbardziej lukratywnych rozgrywek piłkarskiej Europy.
Znamienne, że im bardziej powiększała się Liga Mistrzów, tym mniej było w niej miejsca dla drużyn z Europy Środkowej i Wschodniej. Najpierw w elitarnych rozgrywkach grali tylko mistrzowie, potem też wicemistrzowie z najsilniejszych lig, a potem jeszcze drużyny z trzecich i czwartych miejsc z ligowej elity kontynentu. Te ostatnie grały jeszcze w eliminacjach do sezonu 2018/19. Potem i z tego zrezygnowano, żeby nie było ryzyka, że ktoś z Anglii, Włoch czy Hiszpanii odpadnie zbyt wcześnie. A teraz – w nowej odsłonie Ligi Mistrzów - cztery dodatkowe miejsce rozdysponowano tak, aby przypadały one w praktyce tym, którzy w rankingu UEFA zajmują miejsca 1-5, czyli najbogatszym i najsilniejszym.
Zostaliśmy w tych rozgrywkach sprowadzeni do roli dostarczycieli siły żywej w postaci naszych zawodników i pieniędzy z kieszeni z naszych kibiców. To taki neokolonializm w wersji piłkarskiej. Największe ligi Europy wysysają z reszty kontynentu to, co najlepsze. Najlepszych piłkarzy i zainteresowanie kibiców, zwłaszcza tych majętnych, których stać na podróż na mecz na drugą stronę kontynentu, czy kupienie koszulki za 150-200 euro co sezon. Przy okazji bałamutnie pokazując klubom, że przecież każdy ma szansę awansować. Wystarczy dobrze grać w piłkę. Jak złudne to obietnic przekonały się nie tylko polskie kluby, które przeinwestowały w walce o lukratywne rozgrywki i potem bankrutowały, albo na były na krawędzi bankructwa, ale także też te zagraniczne. Nawet takie jak Rosenborg Trondheim czy FC Basel, które w naszym kraju stawiane były za wzór do naśladowania.
To jak z bajkami, jakie polscy liberałowie opowiadali bezrobotnym pracownikom likwidowanych PGR-ów: "Trzeba wstawać wcześniej i jeździć za pracą dalej". Tyle tylko, że razem z PGR-em likwidowano połączenia PKS.
Nad upadkiem piłkarskiej Europy Wschodniej pochylił się kilka miesięcy temu prestiżowy portal sportowy The Athletic. Dziennikarz Jordan Campbell przypomniał stare czasy, jak to w 1991 r. Crvena zvezda Belgrad zdobyła Puchar Europy, pokonując w finale w rzutach karnych Olympique Marsylia. Z dnia na dzień ta drużyna przestała właściwie istnieć. Trochę to zabawne, że Campbell głównego powodu w upadku Crvenej zvezdy i innych drużyn z byłej Jugosławii szuka w rozbiciu państwa na sześć różnych republik. Zwłaszcza, że wcześniej pisze, iż po runięciu żelaznej kurtyny już w 1990 r. z Jugosławii wyjechało za granicę 59 piłkarzy, a Crvena zvezda przygotowywała się do rywalizacji w finale z Marsylią w iście więziennych warunkach, by nie dopuszczać do zawodników zagranicznych menedżerów.
"Zamiast być początkiem epoki, stał się końcem jednej z nich. Crvena zvezda pozostaje ostatnią drużyną z byłej komunistycznej Europy, która zdobyła Puchar Europy. Co więcej, pomysł, że inny zespół może to powtórzyć, prawie zniknął" - pisze The Athletic.
Do 1991 r., gdy wprowadzono format grupowy, w Pucharze Europy co czwarty ćwierćfinalista był z tzw. bloku wschodniego. Potem wszystko się zmieniło. Tak jak jedna po drugiej w głębokim kryzysie pogrążały się gospodarki tych krajów, tak upadało znaczenie ich klubów w Europie. W tym roku minęło 25 lat od ostatniego występu drużyny z tego regionu w półfinale Ligi Mistrzów i sześć lat od ostatniego występu w fazie pucharowej. Jedynymi klubami, które mogły jako tako rywalizować z zachodem Europy, były tylko zespoły oligarchów z Ukrainy i Rosji, których znaczenie zniszczyła bandycka agresja tej drugiej na tę pierwszą.
Różnica finansowa między Zachodem a Wschodem doprowadziła do tego, że właściwie w krajach dawnego bloku wschodniego nie da się zbudować długofalowego projektu. Nawet jeśli klub umie wychować cały tabun młodych, zdolnych zawodników, to i tak zostanie on rozbity. Jako przykład The Ahtletic podaje projekt słynnego gracza Barcelony i reprezentacji Rumunii, Gheorghe Hagiego. W Viitorul Constanta udało mu się zbudować na bazie zawodników z akademii zespół, który sięgnął po mistrzostwo kraju w 2017 roku. - Trudniej jest zbudować zespół niż go kupić - powiedział Hagi The Athletic w 2020 roku. - Średnia wieku naszej drużyny wynosiła 21,4 roku. To duży problem w świecie piłki nożnej. Najlepsze projekty wymagają czasu. Trzeba je połączyć i zautomatyzować koncepcję. To, co działa dziś, nie działa jutro.
Na żaden sukces europejski nie starczyło już czasu, bo drużyna została rozsprzedana.
Richard Mills, profesor europejskiej historii nowożytnej z Uniwersytetu Wschodniej Anglii w Norwich i autor książki "Polityka i futbol w Jugosławii" mówi: - Jugosławia pewnie radziłaby sobie lepiej niż siedem państw, które mamy dziś. Jednak takie kraje jak Turcja, Rumunia czy Bułgaria nie miały wojen i mają ten sam drenaż talentów. To prawie niemożliwe dla nich rywalizować finansowo z zachodnimi ligami.
Tak naprawdę nie ma więc dla nas nadziei. W tej formule globalizacji i faworyzowania najbogatszych w rozgrywkach europejskich nie ma możliwości, by klub z tego regionu świata zaznaczył jakoś swoją obecność w Lidze Mistrzów.
Na osłodę, jeśli się komuś nie podoba, jak nas potraktował Steven Berghuis, można sobie zacytować słowa Jude'a Bellinghama o polskich kibicach, podczas pobytu i meczu Realu Madryt o Superpuchar Europy w Warszawie: - Byli wspaniali od samego początku. Od przylotu, aż po przyjazd do hotelu. To zawsze przyjemność grać przed nową publicznością, przed ludźmi, którzy nie mogą cię tak często oglądać. Staraliśmy się pozostawić im pozytywne odczucia i wspomnienia. Pamiętam, jak to było ze mną, gdy chodziłem oglądać mecze z zawodnikami, których myślałem, że nigdy nie zobaczę. Zapamiętujesz to do końca życia. Doceniam takie miejsca.
Piękne. Nic tak dobrze nie robi prowincjuszom niż miłe słowa ze strony pana z wielkiego świata.