Kluczowa była 60. minuta. To wtedy dwa przytomne podania - Frenkiego De Jonga i Pedriego - rozerwały obronę Napoli. Robert Lewandowski przyjął piłkę w polu karnym, obrócił się w kierunku bramki, uciekł od obrońców i precyzyjnie uderzył. Dał Barcelonie prowadzenie, potwierdził jej przewagę i rozkręcił mecz, który długimi fragmentami kołysał do snu. Przez ostatnie pół godziny wreszcie zaczęło się dziać: najpierw bardzo mocno uderzył Pedri, a już kwadrans później Victor Osimhen wykorzystał jedyną sytuację w meczu i zdobył wyrównującą bramkę. To nie był koniec. W końcówce przeważało Napoli, bliski trafienia po rzucie rożnym był Frank Anguissa, ale ostatnie słowo należało do Barcelony: Lewandowski zagrał piłkę piętą do Ilkaya Gundogana, który uderzył tuż obok słupka. Po remisie 1:1 niedosyt czuje przede wszystkim Barcelona.
Z definicji to wciąż był mecz mistrzów Włoch z mistrzami Hiszpanii. W praktyce spotkały się zespoły zranione, które ze szczytu spadły wprost w otchłań problemów, zawirowań na trenerskich ławkach i pozaboiskowych utarczek. Gdy Xavi szukał w ostatnich dniach kreta, który ryje pod drużyną i wynosi mediom informacje z szatni, a Frenkie De Jong boksował się z dziennikarzami na konferencji prasowej, zarzucając im, że wiecznie kłamią, Aurelio De Laurentiis, właściciel Napoli, pogonił z klubu kolejnego trenera. Dwie doby przed kluczowym meczem z Barceloną za Waltera Mazzarriego przyszedł Francesco Calzona - trzeci już trener w tym sezonie. I tak miał być na tym meczu, zdążył się nawet akredytować, by jako selekcjoner Słowacji obserwować Stanislava Lobotkę. Wyszło na to, że zamiast jedynie się przyglądać, sam kreślił taktykę. Kadry nie zostawił, ale rzucił się Napoli na pomoc. To jedna z wielu szalonych decyzji De Laurentiisa. Sięgnął po niego, bo wcześniej był asystentem Maurizio Sarriego i Luciano Spalettiego, więc wciąż dobrze zna zespół.
Pod Wezuwiuszem spotkały się kluby, w których aż kipi od emocji. Niemal wyłącznie negatywnych. I dla obu Europa ma być lekarstwem na krajowe bóle - Barcelona ma osiem punktów straty do Realu Madryt, przegrała z nim w finale Superpucharu, a z krajowego pucharu została wyeliminowana przez Athletic Bilbao. Napoli też przegrało w Superpucharze i po kompromitacji z Frosinone (0:4) odpadło z Pucharu Włoch, a w lidze jest dopiero na dziewiątym miejscu. Barcelona i Napoli mogłyby się długo licytować, kto ma gorzej, czyi kibice są bardziej zawiedzeni i gdzie panuje większy bałagan. Boisko też nie rozstrzygnęło tego sporu: na początku meczu Barcelona bardzo dobrze naciskała na swoich rywali, grała wysoko i próbowała odbierać piłkę już przy polu karnym Alexa Mereta, ale nie wykorzystywała pojawiających się sytuacji. Z kolei o grze Napoli najwięcej powiedziało to, że pierwszy celny strzał oddało dopiero w 75. minucie. Ewidentny błąd Inigo Martineza, niewybaczalny na tym poziomie, sprawił, że Oshimen nie mógł tej sytuacji nie wykorzystać. Kolejny raz potwierdziło się, że największym problemem drużyny Xaviego jest przeciekająca i awaryjna defensywa.
Żadne rozgrywki nie streszczają historii upadku Barcelony sprawniej niż Liga Mistrzów. To opowieść o triumfie w 2015 roku, kolejnych trzech ćwierćfinałach, półfinale w 2019 roku i kolejnych krokach w tył - upokorzeniu 2:8 w ćwierćfinale z Bayernem Monachium w 2020, odpadnięciu już w 1/8 z PSG rok później i ostatnich dwóch latach bez awansu do fazy pucharowej. Rzut oka wystarczy, by dostrzec, że nic nie działo się z dnia na dzień. Barcelona chwiała się i upadała stopniowo. Aż sięgnęła dna, z którego w tym roku - wreszcie po zajęciu pierwszego miejsca w grupie z FC Porto, Szachtarem Donieck i Viktorią Pilzno - miała się odbić. Losowanie było korzystne - trudno spotkać na tym etapie zespół, który miałby więcej problemów niż Barcelona, a Napoli można było o to podejrzewać. Awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów jest kluczowy dla klubowych finansów - gwarantuje 10,6 miliona euro. Barcelona potrzebuje ich tym bardziej, że właśnie poznała limit wynagrodzeń na przyszły sezon - o 66 mln euro niższy niż w obecnym. Hiszpańscy dziennikarze zdążyli już podpowiedzieć, kogo należy zrzucić z listy płac. Lewandowski, obok De Jonga, był w czołówce tych rankingów.
Polak odpowiada jednak na boisku. Nie trzeba nawet wnikliwie oglądać wszystkich meczów Barcelony, by dostrzec jego lepszą formę. Jeszcze na przełomie stycznia i lutego domknęła się jego seria sześciu z rzędu meczów - blisko dziesięciu godzin - bez gola. Odbicie jest wyraźne: pięć goli w ostatnich czterech meczach - po jednym z Deportivo Alaves i Granadą, w ostatni weekend dwa z Celtą Vigo i trafienie z Napoli. Obserwatorzy też to zauważyli. Lewandowski został nominowany do tytułu piłkarza miesiąca i przed najważniejszym meczem z Napoli był jednym z nielicznych piłkarzy Barcelony, którzy dawali kibicom nadzieję, że mimo kłopotów uda się prześlizgnąć do ćwierćfinału.
Polak zrobił swoje i może być zadowolony z występu przeciwko Napoli. Strzelił gola w czwartym meczu z rzędu, a ostatnią tak udaną serię miał we wrześniu 2022 roku. Wreszcie w bramkowej akcji dało się dostrzec błysk i automatyzm, którymi imponował jeszcze przed mundialem w Katarze, podczas którego zgubił dobrą formę. Lewandowskiemu w ostatnim roku spadła skuteczność - zaczął marnować więcej dogodnych sytuacji, przestał zamieniać na gole te nieoczywiste, więcej w jego grze było niedokładności. Szczegółowo pisaliśmy o tym TUTAJ. Ale z Napoli miał raptem dwie sytuacje. Pierwsza była trudna, brakowało czasu i miejsca, by złożyć się do uderzenia po wstrzeleniu piłki przez Joao Cancelo. Lewandowski jedynie przystawił stopę do piłki i trafił w środek bramki - prosto w nogę bramkarza. W drugiej zachował się perfekcyjnie i przed rewanżem dał Barcelonie minimalną przewagę. Remis na wyjeździe wydaje się taką być.
Patrząc na przebieg całego meczu - ta przewaga powinna być zdecydowanie większa. Napoli długo było apatyczne, często pogubione i niegroźne aż do 75 minuty. Barcelona nie wykorzystała przewagi w pierwszej połowie i naturalnej niepewności rywali, którzy chwilę przed meczem zmienili trenera. Za trzy tygodnie podczas rewanżu mogą być już bardziej uporządkowani. A że nijakość w Barcelonie rozgościła się już na dobre, Xavi może jeszcze pożałować, że z Neapolu wrócił bez zaliczki.