Przez czterdzieści minut absolutnie nic nie zapowiadało, że FC Kopenhaga odniesie pierwsze zwycięstwo w tym sezonie Lidze Mistrzów. Nic też nie pozwalało przewidzieć, że będzie to mecz tak emocjonujący i pełen zwrotów akcji. Manchester United prowadził 2:0, grał z niewidzianym od tygodni polotem, kontrolował wszystko, co działo się na boisku, a z uderzenia znacznie bardziej niż piłkarze Kopenhagi wybijali go kibice.
Gra była przerywana dwukrotnie - w sumie na kilkanaście minut. Najpierw dlatego, że na murawę wbiegł aktywista z palestyńską flagą, na której napisał "Zatrzymajcie zabijanie dzieci w Gazie. Bądźmy razem" i długo nie dawał się złapać, a później ze względu na problemy zdrowotne jednego z kibiców gospodarzy, który pilnie potrzebował pomocy. Poruszający był widok Christiana Eriksena, Duńczyka występującego w Manchesterze United, który z zaniepokojeniem obserwował akcję lekarzy. Sam, ponad dwa lata temu, w meczu mistrzostw Europy, doznał na tym stadionie zawału serca. Ale tak wtedy, jak i teraz ratownicy na szczęście dobiegli na czas. Spiker po kilkudziesięciu minutach poinformował, że osoba, która miała wypadek, jest w szpitalu. "Pozostaje przytomna i czuje się dobrze" - po tym komunikacie rozległy się brawa.
Scenariusz tego meczu kompletnie zmienił się w 41. minucie, gdy odpowiadający za VAR Tomasz Kwiatkowski dostrzegł faul Markusa Rashforda, wezwał sędziego Donatasa Rumsasa do monitora, a Litwin dość szybko doszedł do wniosku, że należy sięgnąć po czerwoną kartkę. Ta decyzja - słuszna, jak potwierdziliśmy u trzech sędziów z Ekstraklasy - odmieniła mecz. Rashford, choć chciał zastawiać piłkę, to kopnął rywala korkami nad jego kostką. Nie dość, że dynamika zdarzenia była duża, to jeszcze Anglik miał wyprostowaną nogę w kolanie, więc mógł zrobić rywalowi krzywdę. W takiej sytuacji nie liczą się intencje, a skutek. Rumsas początkowo w ogóle nie dostrzegł w tej sytuacji faulu, ale z pomocą przyszedł mu Kwiatkowski.
Kopenhaga skrzętnie wykorzystała wyrzucenie Rashforda. Dopiero, gdy grała w przewadze, zaczęła dochodzić do głosu. Wyrównała jeszcze przed przerwą - pierwszego gola strzelił Mohamed Elyounoussi, a drugiego Diogo Goncalves, który pewnie wykorzystał rzut karny.
I tu warto wspomnieć o Grabarze, który, mimo że nie dał rady zapobiec dwóm golom Rasmusa Hojlunda, to jeszcze przy wyniku 0:2 miał dwie świetne interwencje. Utrzymał nimi Kopenhagę w grze. Gdyby nie odbił bardzo mocny strzału Hojlunda albo nie zatrzymał uderzenia Harry’ego Maguirea, jego drużyna nawet grając w przewadze, mogłaby się nie podnieść. Wówczas jej pierwszy gol nie byłoby kontaktowym. Trudniej byłoby uwierzyć w dogonienie Manchesteru. Najpewniej inne byłyby też decyzje trenera Erika ten Haga, który mógłby zdecydowanie bronić dwubramkowej zaliczki. A tak? Manchester stracił pierwszą bramkę i został złapany na wykroku - zawahał się przez chwilę, czy dalej atakować, czy zrobić krok wstecz. Nawet się nie obejrzał, a Kopenhaga już doprowadziła do remisu.
Z punktu widzenia Grabary ten mecz nie miał nic wspólnego z poprzednim na Old Trafford. Wówczas, mimo zwycięstwa United, najwięcej pisało się o jego świetnym występie. Duńscy dziennikarze nawiązywali nawet w pomeczowych relacjach do piosenki "Wonderwall" pochodzącego z Manchesteru zespołu Oasis, sugerując, że tego wieczoru to przed jego bramką Polaka znajdowała się "ściana cudów". Teraz stracił trzy bramki - ostatnią po rzucie karnym wykonywanym przez Bruno Fernandesa, a bohaterami byli inni piłkarze - przede wszystkim Roony Bardghji, niezwykle utalentowany 17-latek, który strzelił zwycięskiego gola i Diogo Goncalves, mający gola i asystę.
Manchester United rozpoczął ligowy sezon najgorzej od 61 lat, w zeszłym tygodniu odpadł z Pucharu Ligi Angielskiej, a w Lidze Mistrzów notorycznie wypuszczał kontrolę nad meczami - stracił dwie bramki w pięć minut przeciwko Bayernowi Monachium i dwie bramki w dziesięć minut z Galatasaray. Z Kopenhagą było jeszcze gorzej: najpierw dwie bramki w dziewięć minut w pierwszej połowie, a później kolejne dwie w cztery minuty pod koniec meczu. Co za powtarzalność! Jakże proroczy okazał się baner przygotowany przez kibiców na Parken, który ostrzegał piłkarzy z Manchesteru, że trafili do "teatru swoich koszmarów". Na jego deskach przegrali dziewiąty z siedemnastu meczów w tym sezonie. Jak? Nawet piłkarze nie do końca to rozumieją. Hojlund, autor dwóch goli, stwierdził, że cały zespół grał dobrze, ale niespodziewanie się wyłączył. Wspomniał o pechu i czerwonej kartce, która wszystko zmieniła.
Ten Hag, poproszony o omówienie porażki, gorzko zażartował, że potrzebuje godziny, by o tym wszystkim opowiedzieć. Czas antenowy na to nie pozwalał, więc Holender skupił się na konkretach. Zaznaczył oczywiście, że po czerwonej kartce mecz kompletnie się zmienił, a jego zespół stracił dwa gole, "które nigdy nie powinny paść". Ale później znów wspomniał o utracie kontroli w końcówce spotkania i braku potrzebnej koncentracji.
Trudno nie przyznać mu racji. Jego zespół dobrze rozpoczął drugą połowę i trzymał Kopenhagę daleko od własnej bramki, a w dodatku w 69. minucie odzyskał prowadzenie, bo rzut karny (znów podyktowany po reakcji odpowiadającego za VAR Tomasza Kwiatkowskiego) wykorzystał Bruno Fernandes. Kolejny kwadrans? Też całkiem przyzwoity. - Walczyliśmy i kontrolowaliśmy grę - zaznaczał ten Hag. Ale na ostatniej prostej znów doszło do upadku. Porażka 3:4 sprawia, że po czterech kolejkach Manchester United ma tylko trzy punkty i zajmuje ostatnie miejsce w grupie - punkt za Kopenhagą i Galatasarayem. To sprawia, że w kolejnym meczu w Stambule (29 listopada) nie będzie miał marginesu błędu.