Apetyt rozbudziły oczywiście poprzednie rundy, a słynny przedmeczowy hymn uświadomił, jak blisko jest Liga Mistrzów. Zazwyczaj mistrzowie Polski pod koniec sierpnia słyszą go już tylko w telewizji, tymczasem w Kopenhadze nadzieja na awans trzymała do końca meczu. Marzyliśmy, by pan Rumun, w przeciwieństwie do pana Turka, sędziującego lata temu Widzewowi Łódź, nie kończył tego spotkania. W końcówce, po kontaktowym golu Łukasza Zwolińskiego, Raków akurat zyskał wiarę. Wreszcie był w uderzeniu, gotowy dobijać się do bram piłkarskiego raju za wszelką cenę. W końcu puściły hamulce i przestały trzymać taktyczne ramy. Gdy piłka co chwilę latała nad polem karnym rywali, Istvan Kovacs przedłużył nadzieje na zdobycie wyrównującej bramki o sześć minut. Ale to nie wystarczyło. W pięknej opowieści zabrakło puenty.
Różnie tłumaczą to sami piłkarze Rakowa. Milan Rundić stwierdził przed kamerami TVP Sport, że zabrakło kreatywności z przodu, a Zoran Arsenić narzekał na brak szczęścia w tyłach. Rozczarowany był też trener Dawid Szwarga, który również wrócił do traconych bramek - samobójczej po pechowym rykoszecie w pierwszym meczu i zawalonej przez bramkarza Vladana Kovacevicia w rewanżu. - Raków przyzwyczaił, że nie traci bramek w ten sposób - słusznie stwierdził 32-letni trener. Mówił też o niespełnionych marzeniach i chęci jak najlepszego pokazania się w Lidze Europy, która dziś wydaje się jedynie nagrodą pocieszenia, ale już za kilka dni powinna się jawić jako fantastyczna przygoda. Tym bardziej dla Rakowa, który na europejskich salonach dopiero się rozgaszcza.
Niedosyt wynika z okoliczności i przebieg obu meczów z Kopenhagą. Żadnej deklasacji w nich nie było. Raków nie pozwalał bezkarnie się obijać, nie chwiał się na nogach, do końca był świadomy, jak chce walczyć. Zabrakło mu wręcz wcześniejszego opuszczenia gardy, odrobiny szaleństwa i pójścia na wymianę ciosów. Ten dwumecz był inny od wcześniejszych - z Karabachem i Arisem. Letni, bardzo taktyczny, kontrolowany przez obu trenerów. Oczywiście - Bogdan Racovitan, nieszczęśliwie trącając w Sosnowcu piłkę, zmienił nie tylko tor jej lotu, ale też przebieg całego dwumeczu. Duńczycy prowadzili już od 9. minuty i już do końca rewanżu mogli czekać na ruch Rakowa. To po jego stronie była inicjatywa. Rywale mogli czekać, pilnować dobrej organizacji i wytrącać piłkarzom Szwargi atuty, a co jakiś czas straszyć kontrami. Kopenhaga grała dojrzale i w opanowany sposób. Dopiero gol Zwolińskiego wytrącił jej piłkarzy z równowagi i odebrał im spokój. Gdyby padł wcześniej… Gdyby Zwoliński wszedł wcześniej… Gdyby Raków wcześniej odważnie zaatakował…
Liga Mistrzów na Parken gościła już w zeszłym roku. Remisował tam wtedy Manchester City, nie wygrały też Sevilla i Borussia Dortmund. Raków wiedział więc, z kim wychodzi na boisko, ale nie odstawał. Stąd to rozczarowanie. Stracił gole, których powinien uniknąć. Nie strzelił w sytuacjach, w których przy odrobinie szczęścia mógł trafić. Nie stworzył tych sytuacji tyle, by mógł jakiekolwiek zmarnować. O awansie Kopenhagi przesądziły centymetry - o które piłka minęła w pierwszym meczu rękę Kovacevicia. Detale - jak kontuzje Iviego Lopeza i Jeana Carlosa. Każdy znajdzie coś do poprawy: Piasecki mógł lepiej uderzyć głową, Szwarga mógł wcześniej wpuścić Zwolińskiego, Sorescu i Turdor mogli lepiej dośrodkowywać, a Kovacević lepiej się ustawić.
Ale gdy żal minie, a na całe eliminacje uda się spojrzeć bez większych emocji, okaże się, że to po prostu kolejny etap nauki, którą Raków i tak pobiera niezwykle szybko. Raptem pięć lat temu awansował do ekstraklasy, w ostatnich dwóch latach nieskutecznie dobijał się do Ligi Konferencji Europy, dwukrotnie odpadając w IV rundzie, a teraz otarł się o Ligę Mistrzów i może szykować się do gry w Lidze Europy. W nienadążającej za sportowym rozwojem klubowej siedzibie stoją już dwa Puchary Polski i trofeum za mistrzostwo. Z takiej perspektywy najłatwiej dostrzec rozmiar tego sukcesu.
Ale równie cenne będzie spojrzenie na ostatnie cztery miesiące. Była raptem końcówka kwietnia, gdy Dawid Szwarga wyszedł dziennikarzom zza pleców i ledwie przecisnął się między nimi w drodze do konferencyjnego stołu, za którym siedzieli już najważniejsi ludzie Rakowa Częstochowa - właściciel Michał Świerczewski, prezes Piotr Obidziński i szef rady nadzorczej Wojciech Cygan. Wszyscy razem ruszali w nieznane. Byli w przededniu zdobycia mistrzostwa Polski i tuż po przyjęciu decyzji Marka Papszuna, że po siedmiu latach odchodzi. Ani on nie był trenerem, jak każdy inny. Ani klub nie szedł typową drogą. Świerczewski złapał się z Papszunem pod rękę już w drugiej lidze i razem przesuwali kolejne granice. Taka decyzja była więc trzęsieniem ziemi. Na horyzoncie było już widać eliminacje Ligi Mistrzów - ekstremalnie trudny tor przeszkód, z którego przejściem w ostatnich 23 latach poradził sobie tylko jeden mistrz Polski - Legia Warszawa w 2016 r. Choć władze Rakowa żonglowały komplementami: że Szwarga ma olbrzymi potencjał, że jest inteligentny, że dojrzały i że sporo się od Papszuna nauczył, dookoła dominowała obawa. Wciąż mówili o trenerze, który nigdy samodzielnie nie prowadził zespołu.
Pod koniec czerwca Szwarga wpadł już w wir pracy. Od tamtej pory Raków rozegrał przynajmniej trzy najważniejsze w swojej historii dwumecze. Zdołał pokonać Karabach, który dotychczas przejeżdżał się po polskich zespołach. Wytrzymał też w cypryjskim piekle w rewanżu z Arisem. Już miesiąc temu był pewny gry w Lidze Konferencji Europy, a dwa tygodnie temu przywitał się z Ligą Europy. Nie zawalił też początku ligowego sezonu, bo siedem punktów w czterech meczach to przyzwoity wynik. Szwarga zdaje więc trudny egzamin, do którego przystąpił wcześniej, niż się spodziewał, ale pewnie sam znajdzie drobne niedociągnięcia w prowadzeniu zespołu w ostatnim dwumeczu. Jego szefowie wspominali przecież, że to niezwykle ambitny człowiek.