Przecież tym klubem można już było straszyć polskie dzieci: że jak się trafi, to zmęczy, pokona i zabierze marzenia. Karabach to od kilkunastu lat zmora klubów z ekstraklasy, a porażki z nim były tym bardziej bolesne, że za każdym razem wydawały się możliwe do uniknięcia. Wisła Kraków, jako pierwsza, zlekceważyła rywala, bo reprezentował tylko Azerbejdżan. Piast Gliwice nie lekceważył, przetrwał aż do dogrywki. Legia Warszawa miała mieć łatwiej, bo w czasach po pandemii odpadł jej rewanż w Baku. Lech Poznań wygrał u siebie i nawet rewanż zaczął od strzelenia gola. A i tak wszyscy z Karabachem odpadli.
I o Raków też można było się obawiać, bo znów - jak tydzień temu - radość z prowadzenia trwała krótko. W Częstochowie w 71. minucie było 2:0, ale już w 75. - 2:2. W Baku pięknego gola strzelił Fran Tudor, ale po ośmiu minutach znów był remis. Znów nie brakowało nerwów, znów trzeba było wstrzymywać oddech po każdym ostrym dośrodkowaniu w pole karne, znów potrzeba było trochę szczęścia, gdy piłka odbijała się od słupka. I potrzeba było Vladana Kovacevicia w wysokiej formie, kilku desperackich wślizgów blokujących w ostatniej chwili strzały, kartki z instrukcjami, którą Dawid Szwarga przekazał Zoranowi Arseniciowi, wreszcie główki Stratosa Svarnasa, by wybić piłkę lecącą do bramki. A na koniec wszyscy musieli zacisnąć zęby, gdy sędzia przedłużył te męki aż o siedem minut.
Dramaturgię potęgowała historia kolejnych pstryczków w nos, które Karabach dawał polskim klubom. Na końcu przecież zawsze wychodziło na jego. Przed rokiem wypuścił Lecha nawet na dwa gole, a później i tak strzelił mu pięć. Przewaga tylko jednej bramki Rakowa do końca nie pozwalała odetchnąć. Ale patrząc na cały mecz, Raków zawdzięcza awans nie tyle desperacji i nerwowej obronie w końcówce, co wyważonej, ostrożnej i uporządkowanej grze z zamiarem wyprowadzania szybkich ataków przez niemal całe spotkanie.
- Gramy tak, jak gadaliśmy w szatni - nie bez przyczyny stwierdził Vladan Kovacević przed kamerami TVP Sport tuż po pierwszej połowie. Po przerwie było podobnie. Dostaliśmy mecz, jakiego się spodziewaliśmy. Obserwowaliśmy mistrza Polski, którego znamy. Zaskoczenia policzymy bez trudu. Nie spodziewaliśmy się aż tak ładnego gola Frana Tudora na 1:0 ani krótkiej drzemki obrońców Rakowa przy straconym golu. Były przecież sytuacje groźniejsze, po których gole nie padały, bo albo piłkarzom Karabachu brakowało precyzji, albo klasę potwierdzał Kovacević, albo piłka trafiała w słupek. W tej sytuacji z 60. minuty przy stojącym plecami do bramki Redonie Xhixhy było dwóch obrońców Rakowa, a podanie, które Albańczyk otrzymał, nie dawało wielu możliwości. A jednak piłka wpadła do bramki. Można było wówczas przypomnieć sobie o ciążącej na polskich klubach klątwie.
A na pewno należało się spodziewać, że przed Rakowem najtrudniejsze pół godziny. Karabach od dziewięciu lat dostaje się przecież do fazy grupowej europejskich pucharów, do których Raków bezskutecznie dobijał się od dwóch lat. Karabach ma w dodatku tego samego trenera od piętnastu lat, a Raków grał ze swoim dopiero siódmy mecz. To kolosalna przewaga. Pozostawała też kwestia pogody, bo chociaż miejscowi widząc o tej porze roku na termometrach - jak w środę - 30 st. C, czują ulgę, to dla piłkarzy grających na co dzień w Polsce wyjście na murawę w takich warunkach jest jak otwarcie drzwi piekarnika. Dość powiedzieć, że Karabach odniósł w Polsce tylko jedno zwycięstwo - przy Łazienkowskiej, gdy o awansie decydował jeden mecz. Najcięższe tortury zwykle zapewniał w Baku, gdzie w wysokiej temperaturze i wysokiej wilgotności rozprawiał się 3:2 z Wisłą, 2:1 z Piastem i 5:1 z Lechem. I to nie tak, że tylko mistrzowie z Polski nie potrafili tam grać, bo przegrywał też francuski Nantes, belgijski Gent, szwajcarski Zurich, cypryjski Limassol, szkocki Aberdeen czy kazachski Kairat. Ledwie remisowały tam Freiburg i Olympiakos. W Baku gra się trudno. I kropka.
Dlatego Raków przygotowywał się do tego meczu od tygodnia, w weekend nie zawracał sobie głowy przełożonym meczem z Koroną Kielce, a już od poniedziałku był w Azerbejdżanie, by choć trochę przyzwyczaić się do tych warunków. Nie chciał niczego zaniedbać - Dawid Szwarga dopracował taktykę. Za komplement trzeba uznać słowa Gurbana Gurbanowa z konferencji prasowej, że Raków Szwargi właściwie nie różni się od Rakowa Marka Papszuna, z którym Karabach grał w styczniu sparing. O kontynuację przecież i jak największą stabilizację władzom częstochowskiego klubu chodziło, gdy pod koniec poprzedniego sezonu informowały o zmianie trenera. Tym większe wrażenie robi to, jak dojrzale Raków zagrał w tym meczu. Indywidualnych błędów uniknąć się nie udało, ale całość działała prawidłowo. Ciekawy był widok z kamery zainstalowanej na odsuniętej od murawy trybunie gigantycznego stadionu na początku drugiej połowy. Wszyscy piłkarze Rakowa - jedenastu, bez wyjątku - skupionych było w trzech liniach tuż przed swoim polem karnym. Przeciwnicy bezskutecznie próbowali ten mur skruszyć. Ale szczegółowi byli też pracownicy odpowiedzialni za logistykę, którzy na pokład czarterowego samolotu zabrali własne zapasy wody i sprawdzonego kucharza, bo lata temu już Lech poleciał na mecz z Olympique Marsylia, a jego piłkarze we Francji zrobili się dziwnie ospali. Legendy o tym, że miejscowi czegoś im dosypali, krążą po Poznaniu do dziś.
Po Częstochowie na szczęście poniosą się tylko te o zwycięskim dwumeczu. I o kolejnym kroku naprzód. Raków nie tylko awansował do III rundy kwalifikacji Ligi Mistrzów, w której zagra z teoretycznie słabszym od Karabachu Arisem Limassol, ale ma już gwarancję gry w fazie grupowej Ligi Konferencji Europy. A to był cel minimum, którego nie udało się osiągnąć w ostatnich dwóch latach. Podczas powrotnego lotu do Polski z pewnością znajdzie się też chwila, by wgapiając się w okno, pomyśleć o tej wspinacze z drugiej ligi do europejskich pucharów - z Pucharami Polski i mistrzostwem zdobytymi po drodze. A to nie koniec. W samolocie łatwo też przypomnieć sobie, że "sky is the limit".