Choć był to lot pełen turbulencji, zaraz Manchester City może na zawsze wylądować w historii futbolu. Ma już krajowe mistrzostwo i Puchar Anglii, a w sobotę zagra w finale Ligi Mistrzów z Interem. Pep Guardiola może być pierwszym trenerem, który drugi raz skończy sezon z potrójną koroną. Znów skonstruował maszynę, która wydaje się nie do zatrzymania: może przez 24 minuty nie pozwolić Realowi Madryt podać piłki na swojej połowie albo strzelić gola Manchesterowi United już w 12. sekundzie finału. Łączy wyrafinowaną grę z bardzo prostymi podaniami. Czułość z bezpośredniością. Proponuje umowną tiki-takę, ale zawsze może też kopnąć piłkę w stronę Haalanda i walczyć o jej przejęcie. Potrafi pokonać Arsenal mając 36 proc. posiadania piłki. Czasami wprowadza do środka pola bocznego obrońcę, ostatnio najczęściej jednak stopera. Budzi podziw indywidualną i drużynową wszechstronnością. Ma w składzie harujących artystów. Świat najczęściej zachwyca się, jak atakuje, ale Guardiola najwięcej mówi o obronie. Kibice cmokają nad Gundoganem, De Bruyne i Silvą, on bije brawo Rodriemu, Akanjemu czy Ake.
A co najdziwniejsze - Manchester City atakuje szczyt niecałe pół roku po tym, jak Guardiola stwierdził, że jego zespołowi brakuje zapału, determinacji i pasji. Ten potwór zrodził się w pomundialowym chaosie, gdy prawnicy z UEFA stworzyli listę 115 zarzutów, a kibice zaczęli zastanawiać się nie tyle nad podejrzaną przeszłością klubu, co nad jego wątpliwą przyszłością. Gdy wszyscy pytali, czy Guardiola postanowi odejść, on wszedł na scenę i rozpoczął przedstawienie, którego ostatni akt zaplanowany jest na sobotni wieczór.
Był styczeń. Manchester City najpierw odpadł w Pucharze Ligi Angielskiej z Southampton, po trzech dniach przegrał 1:2 z Manchesterem United, a jeszcze później grał z Tottenhamem i do przerwy było 0:2. Guardiola się wściekł. W drugiej połowie jego piłkarze strzelili cztery gole i wygrali 4:2, ale to nie zmieniło jego najważniejszych wniosków. Późniejszy występ na konferencji prasowej był mieszanką desperackiego apelu, bezlitosnej tyrady i dostanego ostrzeżenia. To wtedy powiedział, że ma zespół „szczęśliwych kwiatów", który przestał się rozwijać i stracił chęć wygrywania. Mówił, że w drużynie brakuje głodu, że jej nie poznaje, że Arsenal ją zniszczy, jeśli dalej będzie grać w ten sam sposób. Strata w tabeli rosła - wynosiła 5 pkt przy jednym meczu rozegranym więcej, Manchester City odpadł też z pucharowych rozgrywek, które najłatwiej wygrać, wciąż pracował nad zagęszczeniem środka boiska dodatkowym piłkarzem, a niepewność potęgowało zmęczenie piłkarzy, którzy dopiero co wrócili z mistrzostw w Katarze. Guardiola miał wtedy powtarzać swoim asystentom, że zespół potrzebuje wstrząsu. Takim miało być odejście Joao Cancelo, jednego z najlepszych na świecie bocznych obrońców, który denerwował się za każdym razem, gdy siedział na ławce rezerwowych i podobno nagabywał też innych rezerwowych. A nie grał coraz częściej, bo Guardiola, szukając wstrząsu i nowych rozwiązań taktycznych, wolał wystawiać 18-letniego Rico Lewisa. Wreszcie zgodził się, by Cancelo w środku sezonu odszedł do Bayernu Monachium. Szatnia została gwałtownie przewietrzona, ale efekt nie był do końca zadowalający. To nie był wstrząs, o jaki mu chodziło. Ten przyszedł później - niespodziewanie, z zewnątrz.
Gdy Premier League oskarżyła City o 115 naruszeń ligowych zasad, początkowo wszyscy w klubie byli przerażeni. Ale dyrektorzy dość szybko uspokoili Guardiolę, a on zaczął zastanawiać się, jak wykorzystać to tąpnięcie do swoich spraw. Oskarżenia były tak poważne, możliwe konsekwencje tak surowe, a sprawa tak głośna, że mógł to być przełomowy moment sezonu. Spokój w klubie został zmącony. Piłkarze także tym żyli, a dyrektorzy szybko narzucili im wersję, że świat zmówił się przeciwko City, mimo że niczego nie zdoła im udowodnić.
10 lutego, siadając za konferencyjnym stołem, Guardiola wiedział, że musi dać z sobie wszystko. Był tego dnia zadziorny, mówił o polowaniu na czarownicę, cytował Juliusza Cezara, oskarżał dziennikarzy, że przedwcześnie potępili i skazali jego klub. Powiedział, że nigdy wcześniej nie czuł się tak związany z City, jak w dniu oskarżenia. „Czasami miałem wątpliwości, co dalej. Ale teraz - na pewno nie ruszę się z tego miejsca" - deklarował. Mówił do wszystkich, ale chciał trafić przede wszystkim do piłkarzy. Ludzie w biurach piali z zachwytu: jak dla niego nie walczyć, jak nie iść ramię w ramię z kimś tak zdeterminowanym? Samym piłkarzom jeszcze kilkukrotnie powtórzył, że inne kluby z Premier League znalazły w przepisach jedyny sposób, by ich zatrzymać. Budował oblężoną twierdzę: wszyscy się zmówili i spiskują przeciwko nam, więc tym bardziej musimy trzymać się razem.
Zadziałało. Odkąd Manchester City został oskarżony, przegrał tylko jeden mecz - w ostatniej ligowej kolejce z Brentfordem, gdy miał już zapewnione mistrzostwo, a w perspektywie dwa finały - Pucharu Anglii i Ligi Mistrzów. To po oskarżeniu Manchester City zbudował serię dwunastu zwycięstw w lidze. To po oskarżeniu zaczął w niezwykłym tempie gonić Arsenal i grać najlepszą piłkę w tym sezonie, a ligowy rozpęd wykorzystywał w Lidze Mistrzów, by spektakularnie eliminować RB Lipsk, Bayern Monachium i Real Madryt.
- Ludzie się zachwycają: "Ale dobry trener z tego Pepa". Zapomnijcie o tym. Cruyff był zdecydowanie lepszy - twierdzi Guardiola. Posążek Holendra postawił zresztą na swoim biurku, na ścianach gabinetu przyczepił listy od swoich dzieci i napisał też motto: "Najpierw musisz wiedzieć, co zrobić. Później musisz wiedzieć, jak to zrobić". Zamykał się w tym biurze co tydzień, włączał muzykę - najczęściej Oasis, Carlę Bruni lub kataloński zespół Manel, rozpalał kadzidła i w takiej atmosferze oglądał mecze przeciwników. Czekał na pomysły. Na ten moment, w którym zyska pewność, że wygra następne spotkanie. Nie ma różnicy, z kim akurat ma grać. Tyle samo czasu poświęca Interowi przed finałem Ligi Mistrzów, co drugoligowemu Bristol City we wczesnych rundach Pucharu Anglii.
Cruyff machnął kiedyś ręką na trofea i stwierdził, że najlepszy trener to ten, który najczęściej wprowadza do gry nowe elementy, a one okazują się tak dobre, że reszta je kopiuje. Naśladownictwo uznawał za najwyższą formę uznania. Doceniał trenerów inspirujących. Raczej nie miałby wątpliwości, kto dziś jest najlepszym trenerem na świecie. Na Guardiolę wskazuje niemal każdy piłkarzy, który z nim pracował. Choćby Robert Lewandowski mówi, że Guardiola zmienił sposób, w jaki postrzega piłkę. Stones idzie jeszcze dalej i twierdzi, że dopiero przy Guardioli zaczął naprawdę rozumieć, co dzieje się na boisku. Carles Puyol podsumował ostatnio, że Guardiola jest na innym poziomie i żaden trener nie jest nawet blisko niego. W przyszłym sezonie w Premier League będzie pracowało trzech trenerów, którzy brali od niego garściami: Mikel Arteta, Erik ten Hag i Vincent Kompany. W Bundeslidze świetnie radzi sobie Xabi Alonso, który na koniec piłkarskiej kariery chciał pracować z Guardiolą, by już przygotowywać się do bycia trenerem. Barcelonę prowadzi Xavi - także zainspirowany przez Guardiolę. Objawieniem angielskiej ligi jest z kolei Roberto de Zerbi, który zachwyca się Pepem od lat. Niedawno Wayne Rooney stwierdził nawet, że Guardiola zmienia cała angielską piłkę i dzisiaj nawet w niższych ligach częściej gra się piłką, rozgrywa ją od własnej bramki i zwraca większą uwagę na kontrolowanie meczów poprzez jej posiadanie. Zasługi przypisuje Guardioli.
Za Katalończykiem sezon burzenia irytujących mitów i odklejania nieprawdziwych łatek. Im trudniej było, tym łatwiej można było dostrzec jego wizjonerstwo. Zdobył trzecie z rzędu mistrzostwo - piąte w ostatnich sześciu latach - i zdominował najbardziej konkurencyjną ligę na świecie. Bezboleśnie wprowadził do niej Erlinga Haalanda, choć nie brakowało głosów, że nie po drodze mu z napastnikiem tego typu. Spojrzał na Johna Stonesa i zobaczył w nim hybrydę środkowego obrońcy i środkowego pomocnika. Anglik pracował wcześniej z Keithem Hillem, Davidem Flitcroftem, Mickym Mellonem i Dannym Wilsonem w Barnsley, Davidem Moyesem i Roberto Martínezem w Evertonie oraz Royem Hodgsonem, Samem Allardycem i Garethem Southgatem w reprezentacji Anglii. Żaden z nich tego potencjału nie dostrzegł. Dzisiaj Liverpool i Arsenal też przepychają dodatkowego obrońcę do środka boiska i w podobny sposób szukają przewagi.
Guardiola kupuje te sukcesy? Manchester City był najbogatszy w Anglii zanim jeszcze pojawił się w nim Katalończyk, ale nie wygrywał z taką regularnością - Roberto Mancini zdobył jedno mistrzostwo przez cztery lata, Manuel Pellegrini też triumfował raz, a pracował na Etihad przez trzy sezony i z każdym kolejnym zajmował niższe miejsce. Guardiola zdobył tych mistrzostw pięć w siedem lat.
W meczu z Realem Madryt - gole na 3:0 i 4:0 strzelili Manuel Akanji i Julian Alvarez, czyli zawodnicy kupieni za 14 i 15 mln funtów. Akanji był zresztą oferowany kilku angielskim klubom z dołu tabeli, ale nie był wystarczająco dobry. Tylko Guardiola wyobraził go sobie na bokach obrony. I znów miał rację - lewa strona City już dawno nie była tak szczelna. Katalończyk wydaje oczywiście mnóstwo pieniędzy na nowych piłkarzy, ale robią to niemal wszyscy dookoła. Nie każdy jednak trafia tak, jak on. I nie każdy potrafi kupionych za wiele milionów zawodników tak rozwijać. Dziś Gareth Southgate zachwyca się progresem Jacka Grealisha, który miał trudny pierwszy sezon, ale w tym niemal nieustannie błyszczy. "To nie ten sam zawodnik. Jest znacznie, znacznie lepszy. Z piłką i bez piłki" - mówi selekcjoner Anglików.
Każdy trener na świecie podkreśla, że lubi mieć kłopot bogactwa. Ale absolutnie nie każdy potrafi prowadzić szatnię pełną gwiazd. W City jest wielu rozczarowanych zawodników - Riyad Mahrez ma pięć mistrzostw Anglii, a najważniejsze mecze rozpoczyna na ławce. Phil Foden jest jednym z najzdolniejszych młodych zawodników na świecie, zaczął sezon od strzelenia sześciu goli w dziewięciu meczach, ale później głównie oglądał w akcji Grealisha. Wspomniany Julian Alvarez zdobył mistrzostwo świata, a w następnych tygodniach śledził mecze zza bocznej linii. Kyle Walker słyszał powątpiewanie Guardioli, czy jest odpowiedni do gry w nowej formacji, przyjął to na klatę i dziś znów jest jednym z kluczowych zawodników. Nawet Kevin De Bruyne miał moment, w którym odgrywał mniej znaczącą rolę, po czym zaczął grać jeszcze lepiej. Potrzeba doprawdy olbrzymich umiejętności psychologicznych, by posadzić Fodena, Mahreza, Alvareza i Laporte na ławce rezerwowych przeciwko Realowi Madryt, a cztery dni później wystawić przeciwko Evertonowi i mieć wrażenie, że rozgrywają najważniejszy mecz w życiu.
Na Wyspach twierdzą, że to już Manchester City 3.0, najbardziej kompletna wersja tego zespołu. Pierwsza opierała się na skrzydłowych - Sterlingu i Sane, kolejna - na "fałszywej dziewiątce", a ta ma stabilną defensywę, genialny środek pola i napastnika, który jest punktem odniesienia dla reszty. Najmniej stabilny sezon od lat, kończą mocniejsi niż kiedykolwiek. I coraz więcej słychać głosów, że to nie Manchester City jest tak wielki, ale wielki jest Guardiola. Tak, klub jest mądrze zarządzany i bardzo bogaty, ale czy potrafiłby wygrywać Premier League z taką regularnością, gdyby nie było w nim Guardioli? Eksperci coraz częściej przewidują, że Manchester City po jego odejściu będzie miał równie dużego kaca jak Manchester United po sir Alexie Fergusonie. Kibice na razie jednak cieszą się zwycięstwami i śpiewają do melodii "Glad All Over" zespołu The Dave Clark Five: "Mamy Guardiolę! Tak się cieszymy, że jest nasz!".
Ale wszystkie te dokonania i sukcesy będą miały zdecydowanie większą moc, jeśli w sobotę w Stambule zwycięży Manchester City, a Guardiola wreszcie da swoim szefom puchar, o którym marzą, odkąd zainwestowali w klub. - Część mnie uznaje to za niesprawiedliwość, że musisz wygrać Ligę Mistrzów, by zyskać uznanie za to, co już zrobiliśmy. Mamy pięć triumfów w Premier League, dwa Puchary Anglii, cztery Puchary Ligi w siedem sezonów… To coś nadzwyczajnego. Każdy w futbolu - piłkarz, trener, dyrektor sportowy - przyzna, że to wyjątkowe osiągniecie… Ale cóż, sam czuję, że nie będziemy kompletni, jeśli nie wygramy Ligi Mistrzów. Trochę to zabawne, ale tak jest - uśmiechał się w ostatnich dniach Guardiola.
W ostatnim tygodniu dał piłkarzom dwa dni wolnego. Doradził, że odcięcie od internetu, najbardziej zwiększy ich szanse na zwycięstwo. Sam też wybrał się na koncert Eltona Johna i nieco rozerwał. W gabinecie, przy rozpalonym kadzidle, spędził półtora dnia. Obejrzał wiele meczów Interu. Znów szukał najlepszego sposobu, by wygrać. Utarło się, że w najważniejszych meczach przekombinowuje. Ale ile meczów Guardiola wygrywa właśnie dzięki temu, że wciąż zmienia swój zespół i czyni go nieprzewidywalnym? Tylko w tym sezonie, w spotkaniu przeciwko Arsenalowi, prowadzonemu przez swojego byłego asystenta - Mikela Artetę, przed którym przez lata nie miał większych tajemnic, zaskoczył wystawieniem De Bruyne w roli drugiego napastnika. Kombinował, ale się udało. A o tym, że plany Guardioli w przytłaczającej większości się sprawdzają, mówią jego piłkarze.
City gra o nieśmiertelność, stałe miejsce w historii futbolu. Jeśli wygra, będzie pierwszym od 1999 r. angielskim klubem, który zdobył potrójną koronę. Guardiola może mieć trzecią Ligę Mistrzów i doskoczyć do Carlo Ancelottiego, Boba Paisleya i Zinedine'a Zidane'a.