Szymon Marciniak dokonał cudu. UEFA nagięła wiele zasad. To jak klasyczny Wielki Szlem

Dawid Szymczak
Prowadzić finał mistrzostw świata i finał Ligi Mistrzów? To gigantyczny zaszczyt, ostatnia misja w grze. Dotychczas dostąpiło tego raptem czterech sędziów i tylko Howard Webb dokonał tego w jednym sezonie. Ale nawet on nie prowadził wcześniej jednego z półfinałów, jak Szymon Marciniak, dla którego UEFA nagięła jeszcze kilka niepisanych zasad. A właściwie nie tyle dla niego, co dla siebie: w imię świętego spokoju, zapanowania nad gwiazdami Manchesteru City i dobrze poprowadzonego meczu.

To jakby wygrać wszystkie zawody Turnieju Czterech Skoczni, zdobyć klasycznego Wielkiego Szlema w tenisie albo cieszyć się z potrójnej korony w piłce nożnej. To szczyt szczytów. Osiągnięcie wszystkiego, co w danej dyscyplinie najtrudniejsze i zarezerwowane jedynie dla najwybitniejszych. A i te porównania nie są w przypadku Szymona Marciniaka idealne, bo on akurat do finałów awansować nie może, a musi zostać wybrany. Przy tak niejasnych kryteriach, tylu niepisanych zasadach, próbie dopieszczenia wielu zasłużonych sędziów, politycznych gierkach i starciu licznych lobby, to często jeszcze trudniejsze.

Zobacz wideo Polscy sędziowie finału mundialu przywitani na lotnisku

Tymczasem FIFA i UEFA, dwie najpotężniejsze piłkarskie organizacje, sześć miesięcy po sobie, zdecydowały powierzyć Marciniakowi prowadzenie najważniejszych dla nich meczów. Głównie z uwagi na własne dobro: stawiają na niego, by na boisku, a później w mediach, było jak najspokojniej. Niczego FIFA i UEFA nie pragną bowiem po finałach bardziej niż ciszy i dyskusji skoncentrowanej na piłkarzach, a nie sędziach. Chyba, że takiej, jak w Katarze, gdy Marciniak wymieniany był jednym tchem z Messim i Mbappe, bo sędziował tak niewiarygodnie dobrze, jak oni grali. To wtedy sami szefowie odpowiedzialni za obsady - Pierluigi Collina i Massimo Busacca - żartowali, że Polak jest lepszy od technologii i podszczypywali Tomasza Kwiatkowskiego odpowiadającego za VAR, że nie napracował się na ten pamiątkowy medal, bo Marciniak wyłapywał z boiska wszystkie szczegóły zanim on w ogóle zdążył zerknąć na monitor. Kwiatkowski dałby się jednak pokroić za równie spokojny wieczór 10 czerwca w Stambule.

"Szczerze? Nawet nie marzyliśmy". Marciniak na ostatniej prostej wyprzedził faworytów

To był ogromny szok. W poniedziałek, gdy pojawiły się sędziowskie obsady na finałowe mecze Ligi Mistrzów, Ligi Europy i Ligi Konferencji, Polscy sędziowie pochłonięci byli recenzowaniem występów młodszych kolegów z niższych lig. Co prawda od rana wymieniali ze sobą wiadomości, że UEFA ponoć organizuje dzień medialny, więc może mieć coś ważnego do przekazania, ale podejrzewali, że na ogłoszenie finałowych składów jest jeszcze trochę za wcześnie. Rok temu informację podała równo dwa tygodnie przed meczem. A że na finał polecą akurat oni? Wciąż trudno było uwierzyć, mimo że ich szanse w ostatnim tygodniu znacząco wzrosły. - Szczerze? Nawet nie marzyliśmy - przyznał Tomasz Listkiewicz, asystent Marciniaka. 

Cofnijmy się jednak o kilkanaście dni. Wówczas UEFA planowała, że finał Ligi Mistrzów poprowadzi Anthony Taylor z Anglii, a jeśli awansuje do niego Manchester City, to najlepszym kandydatem będzie Danny Makkelie z Holandii. Mocno lobbowany przez otoczenie prezesa Aleksandra Ceferina był też jego rodak - Słoweniec Slavko Vincić.

Marciniak? Jego pozycji w sędziowaniu nikt nie podważa. Po mundialu jest wręcz gwiazdą - choć sędziowie co do zasady tego nie lubią. Jest najlepszym w tym momencie arbitrem na świecie, więc był też oczywistym kandydatem do poprowadzenia finału LM. Tyle że dopiero za rok albo nawet dwa lub trzy lata. UEFA nie chciała bowiem rozpieścić go kolejnym finałem w tym samym sezonie. Wolała, żeby na takie wyróżnienie jeszcze popracował. Dotychczas tylko Howard Webb w 2010 r. dostąpił tego zaszczytu, co pokazuje, że UEFA i FIFA rzeczywiście starają się tego unikać. Tym bardziej, że Polak ma dopiero 42 lata, a z finałem mistrzostw świata i finałem Ligi Mistrzów w CV, właściwie mógłby już skończyć karierę. Zostają mu oczywiście finały Euro czy igrzysk olimpijskich, ale to mecze o mniejszym prestiżu.

UEFA mogła nie tyle obawiać się, że Marciniak rozsiądzie się teraz wygodnie w leżaku, ile liczyć się z napłynięciem do niego bardzo korzystnych ofert np. z ligi saudyjskiej, katarskiej czy amerykańskiej MLS. Europa kusi przede wszystkim wielkimi meczami, ale wielkie pieniądze są gdzie indziej, a Marciniak był już kilkukrotnie zapraszany na pojedyncze mecze do egzotycznych lig. UEFA wolała więc trzymać finał Ligi Mistrzów jako swój as w rękawie, by Marciniak sędziował tu jak najdłużej i jak najbardziej się starał. To miał być cel, do którego by dążył.

Nic jednak nie poszło po myśli UEFA. Główny kandydat Anthony Taylor odpadł, bo do finału awansował Manchester City, więc meczu nie mógł prowadzić Anglik. Taylor już w poprzednim sezonie był faworytem do prowadzenia finału, ale wówczas zagrał w nim Liverpool. Dla Danny’ego Makkelie i Slavko Vincicia próbą generalną przed finałem Ligi Mistrzów były półfinały Ligi Europy. Holender prowadził mecz Sevilli z Juventusem, a Słoweniec Bayeru Leverkusen z AS Romą. Makkelie kompletnie się wyłożył, podejmując szereg kontrowersyjnych decyzji i popełniając błędy wynikające głównie ze słabej komunikacji z sędzią VAR. UEFA po takim występie absolutnie nie mogła dać mu finału LM. O ile on skreślił się na ostatniej prostej, o tyle Vincić cały sezon miał przeciętny, a w ostatnim meczu nie przekonał, że wrócił już do najwyższej formy. W dodatku sędziował już w tej edycji mecze Manchesteru City (z RB Lipsk w 1/8 finału) i Interu (z Barceloną w fazie grupowej), w których popełnił kilka błędów i po których sporo się o nim mówiło. UEFA bardzo tego nie lubi.

Od jednego z polskich sędziów słyszymy, że czasami bardziej niż słuszność podejmowanych przez sędziego decyzji liczy się ich społeczny odbiór. Wystarczy więc, że trener wielkiego klubu (nawet bez racjonalnego powodu) ponarzeka na sędziego, podchwycą to światowe media, po drodze błędnie ocenią dane decyzje, krzyczeć zaczną kibice i skandal gotowy. Później trudno takiemu sędziemu przyznać finał. To poniekąd ten przypadek - Vincić nie najlepiej kojarzył się piłkarzom Manchesteru City i Interu, więc wyznaczenie go na finał z ich udziałem było problematyczne. Gdyby w półfinałach wygrały Real Madryt i AC Milan miałby nieco większe szanse. 

Szymon Marciniak idealnie nadaje się do wielkich meczów. W nich bystre oko nie wystarczy

Marciniak natomiast był przeciwieństwem Vincicia. Również sędziował już Manchesterowi City i Interowi, ale po obu meczach nie było do niego żadnych zarzutów. Cisza i spokój. Na koniec "piąteczki", uśmiechy, wzajemne gratulacje i serdeczna pogawędka z Erlingiem Haalandem, z którym polski sędzia starł się już na początku półfinałowego meczu City z Realem. Ustawiając do pionu Norwega, ustawił też wszystkich innych piłkarzy. I UEFA także to doceniła.

Okoliczności, w których otrzymał tamten półfinał z Realem dużo mówią o jego pozycji i wizerunku w federacji. Ale samo nominowanie go pokazało, że nie był w ścisłym gronie do prowadzenia finału. UEFA stara się bowiem unikać tak częstych spotkań sędziego z tym samym zespołem. Niepisana zasada jest taka, że kto dostaje półfinał, ten nie ma większych szans na finał. Wyjątki zdarzają się bardzo rzadko - ostatni raz w 2016 r., gdy Anglik Mark Clattenburg poprowadził półfinał Atletico Madryt - Bayern Monachium, a później derbowy finał z Realem. 

Nominacja Marciniaka na spotkanie w Manchesterze była nieco awaryjna. Gdyby w pierwszym meczu Realu z City nie było tylu kontrowersji, a dyskusja o nich nie była tak ożywiona, to UEFA mogłaby przytrzymać Polaka aż do finału w Stambule. Pretensje do Artura Soaresa Diasa mieli jednak i hiszpańscy kibice, i część sędziowskich ekspertów, i sam Carlo Ancelotti. Oczywistym było, że w rewanżu zwolennicy Realu szczególnie uważnie będą patrzeć sędziemu na ręce. Ciężar półfinałowego rewanżu był zatem tak duży, że europejska federacja zdecydowała się nie czekać i wystawiła w nim najlepszego arbitra, jakiego obecnie ma. A Marciniak sprostał zadaniu.

I choć plany się skomplikowały, teraz UEFA sięgnęła po niego z tych samych powodów. Jest najlepszy. Minimalizuje ryzyko, że mecz wymknie się spod kontroli. Do prowadzenia finałów nie wystarczy bowiem bystre oko, równie ważny jest autorytet i charyzma. Widzieć, co dzieje się na boisku - to jedno. Przekazać to rozemocjonowanym wielkim gwiazdom - drugie. Największym atutem Marciniaka jest tzw. zarządzanie meczem. Wyczucie, kiedy do piłkarza się uśmiechnąć, a kiedy na niego nakrzyczeć. Kiedy pokazać mu żółtą kartkę, a kiedy tylko go uspokoić. Kiedy z zawodnikami rozmawiać, a kiedy nawet się przy nich nie zatrzymywać. To szereg decyzji, których nie opisuje się w podręcznikach, a które sędzia musi podjąć w oparciu o swój charakter, usposobienie czy autorytet. 

- Szymon nie popełnia wielu błędów mniej niż inni sędziowie z ekstraklasy czy z europejskiej czołówki. Ale na boisku roztacza wokół siebie pewną aurę, która sprawia, że zawodnicy mu ufają i go szanują - mówił nam Tomasz Listkiewicz, od wielu lat asystent Marciniaka. - Na najwyższym poziomie liczy się przede wszystkim zarządzanie. Zwłaszcza teraz, gdy europejski program CORE dla najzdolniejszych sędziów działa już kilkanaście lat, więc sędziowie nim objęci warsztatowo potrafią absolutnie wszystko. Są wybiegani, świetnie przygotowani merytorycznie, dobrze się ustawiają, dbają o kąty widzenia i nienagannie układają współpracę z asystentami. Dzisiaj świetnego sędziego od bardzo dobrego różni właśnie poziom jego akceptacji na boisku. Za tym kryje się umiejętność budowania relacji z piłkarzami, panowanie nad ich emocjami i prowadzenie meczu - tłumaczył Listkiewicz. 

A im ważniejszy mecz, tym jest trudniej. Presja, stawka meczu, kilkadziesiąt kamer dookoła i kilkanaście gwiazd na boisku - nie każdy dobry sędzia sobie poradzi. Marciniak natomiast nadaje się idealnie, bo od zawsze jest niezwykle pewny siebie, a od kilku miesięcy roztoczył wręcz wokół siebie aurę ostatniego, który się pomyli. Piłkarze go znają i mu ufają. Jest równy im - oni najlepsi z piłką przy nodze, on z gwizdkiem w ustach.

- Szymon na boisku nie jest sierżantem, nie krzyczy i nie ustawia wszystkich piłkarzy do pionu. Na to pokolenie taki rodzaj zarządzania nie działa najlepiej. Dzisiaj sposoby motywacji Janusza Wójcika raczej by się nie przyjęły. Najlepsi są Pep Guardiola czy Thomas Tuchel, którzy zarządzają piłkarzami w zupełnie inny sposób. Są liderami, a nie dyktatorami. Z sędziami jest identycznie - mówi Listkiewicz. - Oczywiście, można czasami krzyknąć na piłkarza, ale nie można krzyczeć cały czas, bo nie będzie się skutecznym. Trzeba tak budować relacje, żeby piłkarze się ciebie nie bali, ale cię szanowali. Myślę, że piłkarze Szymona lubią. Ma szybką ripostę i takie piłkarskie poczucie humoru. Często na przykład chwali zawodników za udane zagrania. Ale lubi się też podroczyć. Na przykład gwiżdże faul, wszyscy wiemy, że zaraz pokaże żółtą kartkę, ale on biegnie i krzyczy do słuchawki: "Liściu, dajemy żółtą czy czerwoną?!". Piłkarz przerażony. Gdy Szymon do niego dobiega, z uśmiechem mówi, że asystent sugerował czerwoną, ale dam ci żółtą. Uważaj teraz. "Ufff, panie Szymonie, dzięki, za tydzień mamy Legię!". Później mu oczywiście przyznaje, że to był żart. Ale tak zażegnuje się pozornie nieprzyjemne sytuacje - uśmiecha się Listkiewicz. 

Idole, którzy stali się fanami

Dwa tak ważne finały w tak krótkim czasie są dowodem na jakość Marciniaka, jego pozycję w UEFA i światowej piłce. Tylko czterech sędziów w historii dostąpiło podobnego zaszczytu: Sandor Puhl (finał MŚ 1994, finał LM 1997), Pierluigi Collina (finał MŚ 2002, finał LM 1999), Nicola Rizzoli (finał MŚ 2014, finał LM 2013) oraz wspomniany Howard Webb, który - podobnie jak Marciniak - dokonał tego w jednym sezonie. Marciniak znalazł się w doborowym towarzystwie. Collina i Webb od lat są jego idolami. Włocha określił kiedyś "absolutnym mistrzem, który zmienił postrzeganie tego zawodu i wzniósł go na wyższy poziom", a Anglika najbardziej podziwiał za zarządzanie piłkarzami, dlatego początkowo rumienił się za każdym razem, gdy słyszał, że go przypomina. Tak się składa, że dzisiaj ci idole są też jego fanami. Collina chwali go na każdym kroku, Webb nazywa "braciszkiem". Obaj pękają z dumy. I oby podobnie było po finale.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.