Lewandowski rzucił tylko jedno zdanie. Odszedł tak szybko i cicho, jak się tylko dało

Dawid Szymczak
Pierwszy raz, odkąd Robert Lewandowski jest w Barcelonie, coś tak wyraźnie i boleśnie mu nie wyszło. Ale na wielkim stadionie różnica między sukcesem a klapą to czasem tylko kilka centymetrów, o które piłka przelatuje nad poprzeczką. Polak w kręcącym się wokół niego hicie Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium (2:0) miał okazje, ale je zmarnował. I jako lider - zawiódł.

- Nie było łatwo - to jedyne zdanie, jakie po meczu rzucił dziennikarzom Robert Lewandowski, który tak szybko i tak cicho, jak tylko się dało, opuszczał monachijski stadion, jeszcze cztery miesiące temu będący jego domem. We wtorek tylko tam gościł, choć wciąż mógł się czuć bardziej u siebie niż na Camp Nou.

Zobacz wideo Najcenniejszy skarb Lewandowskiego ukryty w Monachium. "Niewiarygodne"

I choć przy Lewandowskim - nam, Polakom - spowszedniało już niemal wszystko, to spojrzenie z dystansu na fakt, że absolutny hit Ligi Mistrzów między legendarnymi klubami kręci się niemal wyłącznie wokół niego, aż woła o chwilę zadumy. To przecież głównie do niego w dniu meczu apelował na okładce kataloński "Sport", że w Monachium "trzeba zmienić historię", bo Barcelona dość już ma porażek w tym miejscu. To jego śledziły kamery, odkąd tylko autobus Barcelony podjechał pod stadion. To on był przedmiotem kibicowskiego plebiscytu, którzy klaszcząc i gwiżdżąc podczas rozgrzewki orzekli, że mimo chłodnego pożegnania widzą w nim legendę.

I to jego reakcji szukał realizator za każdym razem, gdy w meczu działo się coś ważnego. Bayern strzelił na 2:0, a z głośników znów poleciał Kankan? Zobaczyliśmy Lewandowskiego. Pedri uderzył w słupek? Lewandowski skrył twarz w dłoniach. Koniec meczu? Zaraz po strzelcach goli - on. Nikt nawet nie udawał, że w tym spotkaniu istniał jakiś inny poboczny wątek. A to wszystko działo się raptem 15 lat po tym, jak polskiego kibica ekscytowały gole Andrzeja Niedzielana strzelane w niedzielne popołudnia w NEC.

Robert Lewandowski miał więcej okazji do zdobycia bramki niż cały Bayern

Dotychczas Lewandowskiemu wychodziło w Barcelonie niemal wszystko - od tak prozaicznej rzeczy, jak efektowne podbijanie piłki na oficjalnej prezentacji, na których jednak ośmieszyło się już paru wirtuozów, po znacznie ważniejsze meczowe zagrania - gole, asysty, piętki i podania całkiem zwyczajne. Zdarzało mu się oczywiście nie trafić, kopnąć za lekko albo nie zagrać w tempo. Ale i tak Barcelona pewnie wygrywała, a on miał w tych zwycięstwach niebagatelny udział.

W Monachium było inaczej. Mimo że Julian Nagelsmann, taktyczny wirtuoz trenujący Bayern, ponoć już od niedzieli kreślił plan anty-Lewandowski, a Marcel Sabitzer wygadał się przed meczem, że plan ten nie stroni od nieczystych gierek obrońców, to Polak schodził na przerwę, mając więcej okazji do zdobycia bramki (współczynnik oczekiwanych goli xG - 0,54) niż cała drużyna Bayernu (xG 0,32).

Strzelał tuż nad poprzeczką, głową w Neuera, raz w nogę Dayota Upamecano, który przez cały mecz kręcił się najbliżej niego. Zresztą, doskonale przygotowany fizycznie Francuz ma już w tym pewną wprawę, bo do podobnych zadań był oddelegowywany jeszcze w RB Lipsk, gdy przychodziły mecze z Bayernem. Ale Lewandowski i tak potrafił go zgubić i wypracować sobie okazję. Trwa wyścig między ekspertami i dziennikarzami, czy jego sytuacje były stuprocentowe. A może warto zastanowić się, ilu napastników na świecie w ogóle by do nich doszło i uczyniło tak dogodnymi?

Tylko Robert Lewandowski zna odpowiedź na to pytanie

W rzeczy samej Lewandowski nie przepadł ani nawet nie zagrał w Monachium szczególnie źle. Nie wydawał się też przygnieciony ciężarem tego meczu i nazbyt zestresowany oczekiwaniami. Prędzej noga zadrżała Manuelowi Neuerowi, choć to Thomasa Muellera dotyczyły żarty, że z przyzwyczajenia będzie podawał Lewandowskiemu piłkę. Polak usilnie szukał gola, dochodził do sytuacji, stwarzał je pozostałym - choćby Pedriemu czy Raphinhi, pomagał też środkowym pomocnikom w rozgrywaniu piłki. Brakowało mu natomiast precyzji i klinicznego wykończenia, które w ostatnich latach stały się jego normą. A skoro, odkąd dołączył do Barcelony, wnikliwie obserwujemy rozwój jego cech przywódczych i zachwycamy się, jak szybko stał się liderem zespołu i tutorem dla najzdolniejszych młodych piłkarzy, to zachowajmy konsekwencję i oceniajmy go jako lidera. W tej roli zawiódł.

Na razie w Barcelonie chodziło o sprawy marginalne, które dopiero zebrane do kupy pokazywały zachodzące u Lewandowskiego zmiany. Widzieliśmy, jak w przerwach w grze tłumaczy pozostałym piłkarzom boiskowe sytuacje, jak wspiera uśmiechem po zmarnowanych sytuacjach, jak czasem krzyknie, czasem puści oczko, ale przede wszystkim pomoże swoją grą.

Tego ostatniego elementu - najważniejszego - w Monachium zabrakło. Na kim miała oprzeć się ta młoda i utalentowana drużyna, jeśli nie na Lewandowskim? I od kogo miała oczekiwać, że wykorzysta sytuacje, które wykorzystuje niemal zawsze? Wracając nawet do suchych statystyk - ileż to razy nieco wyolbrzymialiśmy, że pół sytuacji wystarcza Lewandowskiemu do zdobycia dwóch bramek? A najlepsze okazje miał jeszcze w pierwszej połowie, przy 0:0, gdy mógł ten mecz zupełnie inaczej ułożyć. Gdyby strzelił gola, Barcelona mogła rozpędzić się tak, jak Bayern zaraz po przerwie, gdy ośmielony pierwszym trafieniem od razu uderzył drugi raz.

Można gdybać, dlaczego Lewandowski nie trafił, ale tak naprawdę wie to tylko on. I znając jego świadomość i perfekcjonizm, on pierwszy szczerze przed sobą przyzna, czy chybił, bo udzieliły mu się emocje, czy po prostu miał w tej sytuacji pecha, a może technicznie jakiś detal należałoby następnym razem poprawić.

Barcelona znacznie podgoniła Bayern. Ich spotkanie znów jest futbolowym świętem

Przy okazji spotkanie z Bayernem, pierwszym tak wymagającym rywalem, miało pokazać, na jakim etapie odbudowy jest Barcelona. Oceniając to tylko na podstawie wyniku, można nawet wyciągnąć wniosek, że do końca prac wciąż jest bardzo daleko, a od roku - i dwóch porażek po 0:3 - nie widać, by budowa pod okiem Xaviego znacząco poszła do przodu. Ale podpisze się pod tym tylko ktoś, kto tych meczów nie oglądał. Gdy Barcelona obrywała od Bayernu ostatnim razem, popularna była narracja, że czeka ją "milanizacja", bo wymiana starzejącej się i sytej drużyny zajmie lata. Thomas Mueller mówił wówczas, że Barcelona nie pasuje do elity przede wszystkim intensywnością gry. Bayern potrafił ją zamęczyć, zabiegać i fizycznie zdominować tak bardzo, że techniczne atuty lądowały w kącie. Teraz tej różnicy nie było widać. To było pressingowe szaleństwo z obu stron i pokaz nowoczesnego grania na najwyższym poziomie. Starcie wirtuozów w środku pola od pierwszych minut podszyte było tak intensywną fizyczną walką, że można się było zmęczyć od samego patrzenia. Skoro nawet rozgrywający hurtowo mecze Pedri, sprawiający nie raz wrażenie wypoczętego w 90. minucie, tym razem ciężko oddychał już kwadrans przed końcem meczu, tempo musiało być szalone.

Barcelona, mimo porażki, znacznie podgoniła Bayern. Znów, gdy się spotykają, o zwycięstwie decydują szczegóły, a nie deklasacja. Znów jest to futbolowe święto i pokaz maestrii na najwyższym poziomie. A to wciąż zespoły niegotowe, bo i Xavi wyciągnie kilka przykrych wniosków - choćby, że jego zespół tak podłamał się pierwszą straconą bramką, że po chwili stracił kolejną, i Nagelsmann poszuka odpowiedzi, dlaczego pierwszy raz od 14 lat do Monachium przyjechał zespół, który w pierwszej połowie oddał aż 10 strzałów na bramkę Bayernu. A i tak największą zagadką pozostanie to, dlaczego po żadnym z tych uderzeń nie cieszył się Lewandowski. To przecież anomalia.

Więcej o:
Copyright © Agora SA