Pod niektórymi krzesełkami poniewierały się jeszcze złote paski konfetti, które wystrzeliły tu w maju, gdy Mikel Ishak podniósł ligowe trofeum. Niestety długo były one jedynym wspomnienie po mistrzowskim Lechu Poznań. Aż do 41. minuty, gdy wbiegnięcie Joao Amarala w pole karne, prostopadłe podanie Jespera Karlstroema, a później dośrodkowanie Joela Pereiry i pewne wykończenie Ishaka nawiązało do najlepszych momentów poprzedniego sezonu i dało prowadzenie. Kibice widzieli podobne zachowania każdego z tych piłkarzy dziesiątki razy, gdy trenerem był jeszcze Maciej Skorża. Akcja ta była jednak jedyną udaną, jaką przeprowadził Lech. A i w jej zawiązaniu sporo było szczęścia, bo Ibrahima Wadji był o krok od przejęcia nerwowo rozgrywanej piłki.
Tą jedną akcją udało się jednak zmazać plamę z pierwszej połowy. Karabach prowadził grę, ale Lech prowadził w meczu. Wykorzystał już pierwszy strzał, a sam - choć bronił głęboko, w wielu akcjach w niezbyt skoordynowany sposób - nie pozwolił rywalom dojść do czystych sytuacji. Goście mieli przewagę, z której niewiele wynikało. Dochodzili do pola karnego, ale nie mieli pomysłu, co zrobić później. Niezłym barometrem pokazującym zadowolenie z gry zespołu były reakcje trenera Johna van den Broma, który przed przerwą bił swoim piłkarzom brawo tylko raz - po bramkowej akcji. Wcześniej załamywał ręce, kręcił głową, uginał kolana i zrezygnowany odwracał wzrok w stronę ławki rezerwowych. Tak reagował na kolejne niedokładne przyjęcia, niecelne podania, wybicia piłki w powietrze i desperackie kopnięcia w aut.
Karabach przygotowywał się do tego meczu w Austrii pod czujnym okiem wysłannika Lecha, który wrócił do Poznania z wieloma wnioskami. Na ich podstawie trenerzy zdecydowali, że nie będą za wszelką cenę walczyć z Azerami o posiadanie piłki. Dopuszczali, że oddadzą im inicjatywę, skupią się na zabezpieczeniu skrzydeł, a sami będą liczyć na kontrataki. Lech spodziewał się więc, że ten mecz będzie tak wyglądał i trzeba będzie cierpieć bez piłki. I o ile bez niej mistrzowie Polski reagowali prawidłowo, o tyle po jej przejęciu byli zbyt nerwowi. Za szybko próbowali uwolnić skrzydłowych lub napastnika. Brakowało im dokładności. Inna sprawa, że już w pierwszej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów zderzyli się z niespotykaną na polskich boiskach intensywnością. Obrońcy Lecha przyzwyczajeni byli do wolniejszego rozgrywania, a pomocnicy od czasu gry w Lidze Europy nie mieli mniej czasu na przyjęcie piłki i decyzję, co z nią zrobić.
Tym bardziej można żałować, że Lechowi nie udało się wykorzystać żadnej z ciężko wypracowanych sytuacji. Tę najlepszą miał, zaraz po wejściu na boisko, Filip Szymczak. Po niezbyt dokładnym przyjęciu uderzył jednak w bramkarza. Akcja trwała dalej, ale kolejne dośrodkowania były niecelne. W końcu piłkę złapał Shahrudin Mahammadaliyev.
Jednobramkowe zwycięstwo cieszy. Oczekiwania wobec polskich zespołów w europejskich pucharach są niewielkie, a do uefowskiego rankingu przydadzą się każde punkty: wyszarpane, wymęczone, zdobyte z trudem i niezbyt efektownie. Za wiele przeżyliśmy w ostatnich latach upokorzeń i rozczarować, by narzekać po zwycięstwie nad Karabachem, który w pucharach gra nieprzerwanie od ośmiu lat. Czasy, kiedy polskie zespoły łatwo eliminowały rywali z Azerbejdżanu, już dawno minęły. Od Karabachu w 2010 r. oberwała Wisła Kraków, trzy lata później Piast Gliwice, a dwa lata temu Legia Warszawa. Tymczasem Lech przetrzymał najtrudniejsze momenty. Był zjednoczony. Piłkarze napędzali się do jeszcze większego wysiłku, pokrzykując i klepiąc się po plecach. Wiadomo już, co mógł mieć na myśli van den Brom, gdy na przedmeczowej konferencji prasowej zachwalał atmosferę w zespole i ducha walki.
W Poznaniu marzą o europejskiej przygodzie w Lidze Europy czy Lidze Konferencji, bo po tak trudnym losowaniu - Karabachu w pierwszej rundzie i FC Zurich w kolejnej - Liga Mistrzów śni się już nielicznym. Ale marzeniu towarzyszy olbrzymia niepewność. Karabach zastawał bowiem Lecha stojącego w rozkroku - już nie był zespołem Macieja Skorży, ale jeszcze nie stał się drużyną van den Broma. Już miał obiecujących piłkarzy w klubie, ale jeszcze nie zintegrował ich z resztą, dlatego Afonso Sousa i Heorhij Citaiszwili przesiedzieli całe spotkanie na ławce rezerwowych. Lech już był po przygotowaniach, ale wciąż gonił czas stracony podczas zmiany trenera.
Tym łatwiej docenić to 1:0. Zaliczka jest wprawdzie niewielka, spokoju nie daje, bo mecz w Baku będzie dla Lecha jeszcze trudniejszy, ale i tak jest niemal wszystkim, co mistrzowie Polski mogli z tego spotkania wycisnąć.