Ach, gdyby Legia miała ich więcej. Furia Mioduskiego jeszcze przed przerwą [SPOSTRZEŻENIA]

Konrad Ferszter
Legia Warszawa zrobiła wszystko, co mogła, by pokonać Dinamo Zagrzeb. Chociaż mistrzów Polski dodatkowo uskrzydlała znakomita atmosfera na stadionie przy Łazienkowskiej, to mistrzowie Chorwacji okazali się lepsi i wygrali 1:0. O porażce zespołu Czesława Michniewicza zdecydował jeden błąd.
Zobacz wideo "Niewielu polskich trenerów aż tak gruntownie analizuje swoich rywali, jak Michniewicz"

Ostatnią akcję meczu kibice na stadionie przy Łazienkowskiej obejrzeli na stojąco. Gdyby istniał na nim wskaźnik decybeli, to na pewno wyleciałby w powietrze. Do dośrodkowania w pole karne nie dopadł jednak ani Tomas Pekhart, ani Filip Mladenović. Nie pomógł też obecny w polu karnym Artur Boruc. Chwilę później legioniści skryli twarze w dłoniach, a kibice podziękowali im brawami. 

Tak w skrócie wyglądał mecz Legii z Dinamem Zagrzebm. Mistrzowie Polski walczyli, robili wszystko, by strzelić upragnionego gola, ale ostatecznie zabrakło im szczęścia, umiejętności i doświadczenia. W 4. rundzie eliminacji Ligi Mistrzów zagrają mistrzowie Chorwacji, ale legioniści na pewno nie mają się czego wstydzić.

Zrobili, co mogli

Zespół Czesława Michniewicza dwoił się i troił, by wepchnąć piłkę do bramki Dominika Livakovicia. Mistrzowie Polski znacznie bliżej celu byli w drugiej połowie, kiedy wykorzystali cofnięcie się Chorwatów i momentami spychali ich do naprawdę głębokiej defensywy. Chociaż szans do strzelenia gola nie brakowało, to ostatecznie legionistom zabrakło trochę szczęścia i umiejętności

W pierwszej połowie piłkarze Michniewicza momentami wyglądali na bezradnych w ofensywie. Mistrzowie Polski mieli problem z podejściem pod pole karne Dinama Zagrzeb, a kiedy to już się udawało, słali w nie bezsensowne wrzutki, do których nie mogli dojść ani Mahir Emreli, ani Rafael Lopes. Były też momenty, w których legioniści próbowali gry kombinacyjnej, ale w tej brakowało spokoju i dokładności. Składną akcję po ziemi pod bramką Dinama Legia skonstruowała tylko raz, pod koniec połowy, ale uderzenie Emerliego zostało zablokowane.

Po przerwie Michniewicz rozruszał drugą linię Legii, zdejmując z boiska Andre Martinsa i wpuszczając na nie Josue. Mistrzowie Polski przyspieszyli, zaczęli spychać Dinamo do coraz głębszej defensywy, ale znów brakowało wykończenia. Najpierw nie dali rady Emreli z Lopesem, później wprowadzeni za nich Tomas Pekhart i Ernest Muci. Niestety, tym razem Albańczyk nie oddał takiego strzału jak w Zagrzebiu, który dał Legii niespodziewany remis.

Trybuny niosły

Legia nie awansuje w tym sezonie do Ligi Mistrzów, ale to nie znaczy, że we wtorek chociaż jej smaku przy Łazienkowskiej nie było. O ile piłkarzom mistrza Polski do najwyższego poziomu jeszcze sporo brakowało, to kolejny raz na wyżyny wznieśli się ich kibice. I to głównie dzięki nim we wtorek można było poczuć, że przy Łazienkowskiej działo się coś wyjątkowego.

Atmosferę święta w Warszawie można było poczuć już ponad dwie godziny przed rozpoczęciem meczu. Chociaż do pierwszego gwizdka sędziego pozostawało jeszcze wiele czasu, to pod stadionem już tłoczyli się kibice. Jedni jeszcze jedli, inni stali w kolejce z nadzieją kupna ostatnich biletów, a jeszcze inni już wchodzili na trybuny.

Doping na stadionie zaczął się długo przed rozpoczęciem meczu. Najpierw kibice Legii gwizdami przywitali piłkarzy Dinama, a już na rozgrzewce zaczęli dopingować swoich. W trakcie meczu były momenty, w których wydawało się, że trybuny stadionu przy Łazienkowskiej unoszą się o kilka centymetrów. Nie tylko wtedy, gdy kibice śpiewali, ale też wtedy, gdy gwizdali, próbując deprymować piłkarzy Dinama.

Na Legii było nie tylko głośno, ale też podniośle. Najpierw, gdy kibice specjalną oprawą uczcili rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, a później, gdy obecnych na stadionie powstańców przywitali brawami. Takiego święta na stadionie Legii nie było od blisko pięciu lat i ostatniego meczu w fazie grupowej Ligi Mistrzów.

Zabrakło więcej Luquinhasów

Legii zabrakło trochę szczęścia, ale też jakości do rozbicia bardzo dobrze funkcjonującej obrony Dinama. Jedynym zawodnikiem mistrza Polski, który bezapelacyjnie dorósł do tego poziomu, był Luquinhas. Brazylijczyk był najlepszym zawodnikiem Legii, ale widocznie zabrakło mu kogoś, z kim mógłby szybciej rozbijać, zaskakiwać chorwacką obronę. 

Luquinhas nie tylko brał na siebie grę w ofensywie, dryblując, podając, mijając rywali na pełnej szybkości. On też harował w obronie, notując odbiory, ale też kluczowy przechwyt, gdy zaasekurował linię obrony przy szybkiej kontrze Dinama. Momentami można było odnieść wrażenie, że Luquinhas jest wszędzie i być może jeszcze jednego Luquinhasa, piłkarza na jego poziomie, zabrakło Legii do pełni szczęścia. Do sukcesu.

Zdecydowała chwila

Ileż to już razy słyszeliśmy, że błędy, które na co dzień popełniane są w ekstraklasie, na wyższym poziomie nie są wybaczane. I Dinamo Legii błędu nie wybaczyło. Błędu, który w pierwszej połowie popełnił Andre Martins. A w zasadzie błędów, bo w ciągu minuty Portugalczyk pomylił się dwukrotnie.

Chociaż jego pierwsze złe zagranie nie skończyło się dla drużyny źle, o tyle drugie skończyło się już golem dla Dinama. Martins podał wprost pod nogi rywala, mistrzowie Chorwacji przeprowadzili szybki kontratak, prostopadłym podaniem popisał się Luka Ivanusec, a decydującego gola strzelił Bartol Franjić. 

Nigdy nie dowiemy się, jak ten mecz wyglądałby bez wpadki Martinsa, ale Legia może czuć lekki niedosyt. Zwłaszcza że Dinamo też błędów się nie ustrzegło. Ale na tym polega również doświadczenie drużyny w europejskich pucharach, którego mistrzowie Chorwacji mają mnóstwo, a na które legioniści muszą mocno pracować.

Emocje Mioduskiego

Meczem emocjonowali się nie tylko kibice i Michniewicz. Spotkanie z Dinamem bardzo przeżywał też Dariusz Mioduski. Właściciel i prezes Legii Warszawa tradycyjnie oglądał mecz na swojej loży w otoczeniu najbliższych współpracowników i każdy rzut oka w jego stronę wystarczał, by zrozumieć jego emocje.

Najbardziej charakterystyczny moment miał miejsce pod koniec pierwszej połowy. Na jedną z wielu indywidualnych akcji zdecydował się Luquinhas. Brazylijczyk minął dwóch rywali i padł na boisko po starciu z trzecim. Chociaż kibice, sztab szkoleniowy i sam zawodnik domagali się odgwizdania rzutu wolnego, sędzia nakazał grać dalej. 

Na tę decyzję z furią zareagował Mioduski. Właściciel Legii poderwał się ze swojego miejsca, zaczął machać rękoma i gwizdać, jakby sam chciał wpłynąć na decyzję sędziego. On, tak samo jak legioniści w ofensywie, był jednak bezradny. Szkoda, ale może już za rok.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.