Wystarczyło półtorej godziny lotu samolotem. Wtedy Tuchel całkowicie odmienił Chelsea

Dawid Szymczak
Z Paryża do Londynu leci się półtorej godziny. W tym czasie Thomas Tuchel, lecąc podpisać kontrakt z Chelsea, opracował plan jak odmienić jej grę. To, co wymyślił cztery miesiące temu w samolocie, pomogło mu awansować do drugiego finału Ligi Mistrzów z rzędu. W półfinale jego piłkarze pokonali Real Madryt 3:1.

W połowie stycznia Chelsea przegrała 0:2 z Leicester, spadła na dziesiąte miejsce w Premier League, a jej trener Frank Lampard powiedział, że klub nie jest jeszcze gotowy, by walczyć o trofea. Sześć dni później stracił pracę. Zastąpił go Thomas Tuchel i najwyraźniej nikt mu nie przekazał, że obejmuje zespół niegotowy, bo nie minęło nawet pół roku, a on awansował z nim do finału Pucharu Anglii i finału Ligi Mistrzów: na swoich zasadach, według własnego scenariusza, w oparciu o pomysły, które przyszły mu do głowy w samolocie. 

Zobacz wideo "Lecha czeka latem totalna demolka. Skorża? Trudno doszukać się pozytywów"

Thomas Tuchel zaplanował wszystko. Ale wpływ na wydarzenia w polu karnym ma niewielki

Wpływ Tuchela na zespół wydaje się przechodzić oczekiwania nawet Mariny Granowskiej, najważniejszej dyrektorki Chelsea, która podczas podpisywania kontraktu wprawdzie okrzyknęła Niemca "jednym z najlepszych trenerów na świecie" i przekonywała, że ten sezon da się jeszcze uratować, ale niewielu jej wierzyło. Kibice byli zawiedzeni odejściem legendy i nie witali Tuchela - dopiero co pogonionego z PSG - zbyt ciepło. Sam Niemiec też miał wątpliwości i nie przyjął oferty Chelsea od razu. Był styczeń, środek najbardziej intensywnego sezonu w historii, mecz gonił mecz, a on widział, jak wiele jest do poprawy i zdawał sobie sprawę, że właściwie nie będzie miał czasu porządnie potrenować nowego zespołu, by skorygować błędy. Tuchel nie był zresztą pierwszym wyborem Granowskiej - wcześniej odmówili jej Ralf Rangnick i Julian Nagelsmann. On też sugerował, by odezwała się do niego latem, gdy zdąży odpocząć po Paryżu i będzie mógł zorganizować obóz przygotowawczy przed meczami o stawkę. Ale Rosjanka to twarda negocjatorka. Powiedziała, że oferta jest aktualna teraz i do lata Chelsea na pewno będzie już miała nowego trenera. Jeśli Tuchel chciał nim być, musiał podjąć ryzyko.

Zmiany, które - mimo przeciwności - udało mu się wprowadzić, są niesamowite. Chelsea jest znacznie lepiej zorganizowana, wreszcie potrafi rywalizować z najlepszymi zespołami w Europie, gołym okiem widać poprawę w każdej formacji z wyjątkiem ataku, za to gra w defensywie w niektórych meczach ociera się o perfekcję. Chelsea z Lampardem na ławce miała przede wszystkim problemy z bronieniem w okresie przejściowym. Brakowało jej spójności, pressing był niezorganizowany. Tymczasem zespół Tuchela w meczu z Realem Madryt tym właśnie imponował najbardziej. Jego Chelsea gra w innym systemie i korzysta z doświadczenia zawodników, których Lampard zostawiał na peryferiach. Antonio Rudiger - rezerwowy u poprzedniego trenera - nie popełnił w półfinale Ligi Mistrzów nawet najdrobniejszego błędu. Grający przed nim Jorginho - również niedoceniany przez Lamparda - i N’Golo Kante całkowicie zdominowali środek pola, najsilniejszy punkt Realu Madryt. Oni wyłączyli z gry Casemiro, a środkowi obrońcy zaopiekowali się Karimem Benzemą. I tak Real został bez dwóch kluczowych rozgrywających, więc żeby stworzyć jakiekolwiek zagrożenie pod bramką Chelsea, potrzebował błysku geniuszu któregoś ze swoich piłkarzy. Ale na świetne strzały Benzemy jeszcze lepszymi interwencjami opowiadał Edouard Mendy.

Zawodnicy Tuchela grali jak zaprogramowani, a on i tak kopał stojące przy ławce rezerwowych bidony. Mógł bowiem przewidzieć i zaplanować wszystko, ale na to, co dzieje się w polu karnym przeciwnika, ma niewielki wpływ. To zresztą zmora każdego trenera-maniaka i perfekcjonisty. Pep Guardiola wielokrotnie mówił Robertowi Lewandowskiemu, gdy trenował Bayern, że to on jest panem pola karnego i nie będzie mu się wtrącał w robotę. Katalończyk potrafił przewidzieć, co będzie działo się we wszystkich fragmentach boiska, oprócz tego prostokąta przed bramką. Tam decyduje instynkt, rządzi spontaniczność i wygrywa ten, kto ma chłodniejszą głowę. Ale Guardiola miał z Lewandowskim wygodne życie, za to Tuchel ze swoimi napastnikami przeżywa katusze. Gdyby wykorzystali w środę wszystkie dogodne okazje, wygraliby pięcioma, a nie dwoma bramkami i znacznie szybciej byliby pewni awansu do finału. Właśnie skuteczność wymaga największej poprawy przed meczem z Manchesterem City. Bo w to, że będą świetnie przygotowani taktycznie, nikt nawet nie wątpi.

Jak Thomasowi Tuchelowi udało się tak szybko zmienić Chelsea?

Zaczął od długiej odprawy, na której wytknął dotychczasowe błędy i wytłumaczył, jak chce je wyeliminować. Powiedział, że oczekuje zaangażowania każdego piłkarza: tego z wyjściowej jedenastki i rezerwowego, bo w tak wymagającym sezonie każdy dostanie szanse. W kolejnych dniach porozmawiał w cztery oczy z każdym zawodnikiem, co było miłą odmianą po Lampardzie, który prowadził szatnię w inny sposób i nie zamierzał dyskutować ze wszystkimi. - Różnica jest diametralna. Frank rozmawiał tylko z tymi, którzy grali. Tuchel najwięcej czasu poświęca tym, którzy nie grają - mówił anonimowo "The Athletic" jeden z piłkarzy Chelsea.

Już w debiucie przestawił zespół na ustawienie z trzema obrońcami. - To była intuicja, a nie przemyślana i przeanalizowana decyzja. Na to nie było czasu, bo do meczu z Wolverhampton przeprowadziliśmy tylko dwa treningi. Lecąc do Londynu oglądałem z moimi asystentami niektóre mecze Chelsea z Ligi Mistrzów i mieliśmy podobne spostrzeżenia co do problemów. Zmiana ustawienia wydawała się część z nich rozwiązywać. Potrzebowaliśmy większej liczby zawodników do bronienia - mówił Tuchel na jednej z pierwszych konferencji prasowych. Nowe ustawienie sprawdziło się tak dobrze, że zostało na stałe, a Chelsea od stycznia ma najlepszą defensywę w Premier League.

Drużynie spodobały się pozostałe zmiany, które wprowadził. Zrezygnował z przedmeczowych zgrupowań w hotelach, by piłkarze mogli dłużej być ze swoimi rodzinami. Zdarzało się, że nawet na mecze wyjazdowe Chelsea leciała rano w dniu ich rozgrywania, by zawodnicy spędzili noc w domach. Dał im też większą swobodę na boisku. Nie wyznaczył wykonawcy rzutów karnych. Zamiast tego wskazywał trzech-czterech piłkarzy, którzy jego zdaniem robią to najlepiej i kazał im się dogadać w trakcie meczu. Kto czuł, że to jego moment, podchodził do piłki.

Ale przede wszystkim Niemiec od pierwszych dni zaimponował piłkarzom swoją wiedzą i warsztatem. O jego innowacyjnych metodach treningowych słyszeli już wcześniej, a sami doświadczyli ich już na czwartym treningu, gdy przed meczem z Burnley pojawił się na boisku z malutkimi piłkami, przypominającymi te do gry w piłkę ręczną. Rozegrali nimi mecz. Chodziło o to, by jeszcze bardziej skupiali się na kontroli piłki i dokładności oraz bardziej wykorzystywali grę na małej przestrzeni. A gdy na boisku pojawiła się normalna piłka, Tuchel zmienił bramki na hokejowe. A to i tak nic w porównaniu z tym, co wyprawiał na treningach w poprzednich klubach, gdy miał więcej czasu. Czasami piłkarzy bardziej bolała po nich głowa niż nogi.

To dlatego, że Tuchel od początku kariery trenerskiej regularnie wpada do księgarni uniwersyteckich i wychodzi z torbą pełną książek poświęconych pracy mózgu. Chce na ich podstawie ulepszać swoje treningi. Już dawno wyczytał, że powtarzanie pewnych schematów ma sens tylko wtedy, gdy co jakiś czas schemat ten zostanie przełamany. Przełożył to na futbol i kazał wyrysować na boiskach treningowych linie w innych miejscach, by zawodnicy wykonywali ćwiczenia na dużych i małych obszarach. Gdy zauważył, że wszystkie drużyny w Bundeslidze, w tym jego Mainz, rozpoczynają akcję według schematu, w którym piłka ze środka trafia do boku i dopiero stamtąd rozprowadzana jest akcja, kazał zlikwidować linie boczne, by zawodnicy mieli nieograniczoną przestrzeń. Wariant z podaniem do boku był bezpieczny, powielany od lat, bo lepiej stracić piłkę z boku boiska niż w środku. Ale on nie chciał bezpiecznej gry. Kolejna obserwacja: jego obrońcy zbyt często "miękko" faulowali rywali w okolicach pola karnego. Trenowali więc z piłkami tenisowymi w dłoniach, by nie dało się złapać napastnika za koszulkę. Innym razem Tuchelowi zależało, żeby obrońcy ustawiali się bokiem do akcji. Pozbawił więc boisko narożników, by przypominało diament. Dzięki temu obrońcy naturalnie ustawiali się w ten sposób.

Czytał też o innowacjach w odżywianiu. Jak tylko objął Borussię Dortmund, zakazał spożywania cukru i produktów zbożowych. W Paryżu poprosił o jak najszybsze zorganizowanie spotkania z kucharzami, żeby skonsultować z nimi nowe menu. Zajął się dietą dla Daniego Alvesa, który dochodził do siebie po kontuzji i zmusił Marco Verrattiego do schudnięcia. Później zajął się reorganizacją centrum treningowego - fizjoterapeuci i lekarze mieli mieć więcej miejsca, pracować w pomieszczeniach położonych obok siebie, drzwi w drzwi. Sam dostarczył rysunki architektoniczne, jak powinno to wyglądać po remoncie. W Chelsea działa podobnie. O ile Lampardowi zdarzało się oddawać treningi asystentom i tylko oglądać je z boku. Tuchel pracuje inaczej, chce mieć wpływ na wszystko, a treningi uważa za ważniejsze od meczów.

Thomas Tuchel jak Avram Grant i Roberto Di Matteo?

Historia się powtarza: Chelsea zmienia trenera w trakcie sezonu i dochodzi do finału Ligi Mistrzów. Tak było w 2008 roku, gdy za Jose Mourinho przyszedł Avram Grant i w 2012, gdy Roberto Di Matteo zastępował Andre Villasa-Boasa. Z tą różnicą, że Tuchel nie jest jedynie tymczasowym trenerem i nie walczy o szansę na dalszą pracę. Co prawda jego kontrakt nie jest zbyt długi - obowiązuje tylko 18 miesięcy - ale wciąż nie oznacza walki o posadę w każdym meczu. 

- Ten kontrakt negocjowaliśmy bardzo szybko. W zaledwie 72 godziny wszystko musiało być już dopięte. Rzeczywiście, na początku też mi się nie podobało, że jest tak krótki. Myślałem: "Co jest? Nie ufają mi? Zostawiam rodzinę, przeprowadzam się do innego kraju, a oni mi nie ufają? Są daleko od czwartego miejsca, może mi się nie udać, łatwo będzie mnie zwolnić". Ale już po kilku minutach pomyślałem: "A co to w ogóle zmienia?". Jeśli będę dobrze pracował, zostawią mnie na dłużej. Jeśli nie będę dobrze pracował i będę miał słabe wyniki, to i tak mnie wyrzucą, nawet gdy będę miał pięcioletni kontrakt - tłumaczył.

Wygranie finału w 2012 roku z Di Matteo na ławce było magiczne. Chelsea w półfinale wyeliminowała FC Barcelonę, chociaż to drużyna Guardioli absolutnie dominowała, a w finale w Monachium pokonała Bayern po rzutach karnych. Zgarnęła ten puchar wbrew logice. Siłą woli. Był ostatni taniec tamtej drużyny: z Petrem Cechem w bramce, Johnem Terrym w obronie, Frankiem Lampardem w pomocy i Didierem Drogbą w ataku.

Chelsea Tuchela jest młoda, ma magicznego Masona Mounta, Kaia Havertza, Christiana Pulisica, zabezpieczone boki obrony na przynajmniej kolejnych pięć lat, dojrzewającego przy Thiago Silvie Andreasa Christensena, stabilny środek pola i Timo Wernera w ataku, którego trzeba odblokować, by mieć z niego pożytek. Z tego sezonu wycisnęła, ile się dało. Awansowała z dziesiątego miejsca na czwarte w Premier League i do końca sezonu będzie walczyć, by na nim pozostać. Jest w finale Pucharu Anglii i finale Ligi Mistrzów. O ile dla tamtej ekipy finał w 2012 roku był pożegnaniem, o tyle dla tej będzie początkiem. Bo co osiągną w przyszłym sezonie, gdy Tuchel wreszcie będzie miał więcej czasu na trening? Niemiec musi jednak trzymać nerwy na wodzy. Jego Borussia Dortmund i PSG też wyglądały obiecująco, ale przedwcześnie odchodził pokłócony z szefami. Już na pierwszej konferencji w Chelsea zapewniał, że się zmienił i będzie spokojniejszy. Mówił, że akceptuje hierarchię w klubie i skupi się na trenowaniu. Efekty widzimy. 

Więcej o: