Dbanie o kibica? Żarty na bok. Superliga to pełna hipokryzji gra o kasę z klubami, które nie chcą pośredników

Jakub Kręcidło
Widmo stworzenia Superligi od lat wisiało nad światem futbolu. Teraz, w przededniu zatwierdzenia nowego formatu Ligi Mistrzów, kluby zdecydowały się ruszyć. Dwanaście drużyn ogłosiło stworzenie Superligi. Projekt budzi mieszane emocje, także u mnie, ale nie wierzcie w próby PR-owego sprzedania tego projektu przez każdą ze stron. I jednym, i drugim chodzi o pieniądze. A w walce o nie znaczenie tracą wszelkie moralne standardy.

Nieco ponad rok temu, gdy wybuchła pandemia, mówiliśmy z nadzieją: „Zaczyna się okres zmian w świecie futbolu”. Liczyliśmy, że to będzie czas powrotu do korzeni, że znowu pojawi się piłkarska solidarność i że - w związku z kryzysem - wprowadzone zostaną jakieś reguły ograniczające wydatki i wprowadzające większą równowagę w rozgrywkach. Dziś widzimy, że nic z tego się nie sprawdziło. Pandemia tylko przyspieszyła stworzenie Superligi i pożegnanie z futbolem, który znaliśmy.

Zobacz wideo Leicester - Southampton 1:0. Skrót meczu [ELEVEN SPORTS]

PSG ostoją normalności w europejskim futbolu. To żart? O rozsądek apelują organizacje słynące z wyciskania kasy na wszelkie sposoby

Najpierw skupmy się na faktach. Obrzydliwie bogate kluby, wspierane przez znaną brytyjską agencję PR-ową InHouse Communications (pracowała np. przy kampanii wyborczej Theresy May) i potężny amerykański inwestycyjny bank JP Morgan, argumentują, że więcej kasy im się po prostu należy. I, teoretycznie, mają do tego pełne prawo. UEFA ograniczała ich wpływy, na przykład przy okazji sprzedaży pakietów z prawami telewizyjnymi, na których drużyny mogłyby zarabiać więcej. Europejska federacja staje po stronie kibiców i krajowych lig, grożąc zawodnikom np. wykluczeniem z międzynarodowych rozgrywek. Ale i ją da się zrozumieć. Liga Mistrzów, i kluby, to dla niej kura znosząca złote jaja. Bez Barcelony, Realu, Liverpoolu czy Juvenusu i ich zawodników przychody UEFA nie byłyby tak duże, dlatego też i ona, i ligi za wszelką cenę starają się zatrzymać drużyny przy sobie.

Znaleźliśmy się w dość paradoksalnej sytuacji, w której ci, którzy przez lata robili wszystko dla pieniędzy (UEFA, FIFA, ligi), dziś dają wykłady z uczciwości i moralności innym, którzy chcą zrobić wszystko dla kasy (kluby). Afera, która wyrosła wokół Superligi nie wiąże się z tym, że drużyny chcą zgarniać kasę. To normalne, każdy chce. Ale problemem jest to, że kluby chcą zarabiać z pominięciem pośredników, w rolę których wcielają się krajowe czy kontynentalne związki.

Oglądaj Sekcję Piłkarską. Na żywo od 20.00:

 

Przykłady hipokryzji można mnożyć. O rozsądek apelują dziś UEFA, która przez lata sztucznie pompowała mistrzostwa Europy czy europejskie puchary, a także FIFA, która zaraz rozszerzy mundial do 48 drużyn, a niedługo zorganizuje Klubowe Mistrzostwa Świata dla najlepszych ekip ze świata, w których grają już teraz przemęczeni piłkarze. Superlidze zdecydowanie sprzeciwia się też LaLiga. W komunikacie mówi ona o "secesji". Deklaruje, że "nie zgadza się na samolubne podejście mające na celu wzbogacenie najbogatszych" i deklaruje, że broni europejskich tradycji. Tak to robi, że rozgrywa El Clasico o 13, by zmaksymalizować zyski na azjatyckim rynku. Sprzeciw wyraziła też hiszpańska federacja (RFEF), ta sama, która wywiozła Superpuchar do Arabii Saudyjskiej...

Żartem jest, że nagle za ostoję normalności w europejskim futbolu uchodzi Paris Saint-Germain. Tak, to PSG, które przez lata wydawało setki miliony euro na gwiazdy futbolu (180 mln na Kyliana Mbappe, 222 mln na Neymara) i które bezczelnie łamało przepisy uefowskiego Finansowego Fair Play. Paryżan przedstawia się jako zespół, który postawił się innym wielkim, a jego piłkarz, Ander Herrera, w komunikacie pisał, że "wierzy w poprawioną Ligę Mistrzów, a nie twór bogatych zabierającym biednym najpiękniejszy sport na świecie". I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że Francuzom (a właściwie Katarczykom) popieranie Superligi się (na razie?) nie opłaca. Powód jest prosty: prezes PSG, Nasser Al-Khelaifi, jest jednocześnie szefem beIN Media Group, katarskiego konglomeratu medialnego, który jest na wielu rynkach właścicielem praw do transmisji Ligi Mistrzów, który przez ostatnie lata wpompował do UEFA miliardy euro i któremu dewaluowanie posiadanego produktu (praw) po prostu się nie opłaca.

"Superliga to twór stworzony przez grupę zachłannych, głupich i zdesperowanych ludzi". Bogaci staną się bardzo, bardzo, bardzo bogaci. A dysproporcje pozostaną

A Superliga ma się opłacać. Chociaż też przede wszystkim najbogatszym. Dziś, po pandemii, największe kluby na świecie zmagają się z kolosalnymi problemami finansowymi. Dług Barcelony przekracza miliard euro. Straty w ostatnim sezonie odnotowali wszyscy twórcy Superligi. Niektórzy gigantyczne. W tarapatach jest Juventus. Tottenham niedawno wybudował nowy stadion, a na trybunach nie ma kibiców, by na niego zarabiać, zresztą - kwalifikacja do przyszłorocznej Ligi Mistrzów też jest mało prawdopodobna. Real kończy przebudowę Santiago Bernabeu. To oni, ojcowie-założyciele Superligi, podzielą się tortem wartym 3,5 miliarda euro. Ale nie podzielą się równo. Tylko sześć klubów dostanie na start zastrzyk 350 milionów euro na inwestycje w infrastrukturę, itd. Kilka będzie musiało zadowolić się "tylko" 100 milionami.

Dzięki Superlidze pogłębią się już teraz spore dysproporcje finansowe w świecie futbolu. Bardzo bogate kluby staną się bardzo, bardzo, bardzo bogate. Ale średnio-bogate staną się tylko bogate i nigdy nie będą miały szansy doskoczyć do poziomu rywali. Co roku do Superligi dołączać ma pięć drużyn. Ale system, jak pisał brytyjski dziennikarz James Corbett, jest skrojony przeciwko nim. Ta piątka nie dostanie nawet eurocenta z puli reklamowej, która ma stanowić 15 proc. budżetu Superligi. Równy podział kasy też nie będzie równy, bo ww. piątka dostanie swój procent z połowy całości wartej blisko 2 miliardy euro.

Jednocześnie, w Superlidze odnoszenie sukcesów nie ma znaczenia. Jak pisze Corbett, za start w fazie grupowej klub dostanie ok. 180 milionów euro. Ale ewentualny triumf to tylko dodatkowych 30 milionów euro. Dla porównania, w Lidze Mistrzów za wygranie rozgrywek i przechodzenie kolejnych rund dostaje się w sumie 300 proc. tego, co za sam awans do turnieju. "Gdyby klub pokroju Leicester lub Evertonu zagrał w Superlidze i ją wygrał, otrzymałby połowę tego, co Barcelona lub Real za samo podjęcie rywalizacji w fazie grupowej" – pisze Corbett. "Superliga to twór stworzony przez grupę zachłannych, głupich i zdesperowanych ludzi, którzy mają gdzieś futbol, rywalizację czy podtrzymanie poziomu gry. Superliga zabije krajowy futbol i stworzy nudny spektakl stworzony na rzecz wielkiej szóstki". Z jego zdaniem zgadza się Zbigniew Boniek: – Futbol jest dla wszystkich. Dzieciaki śnią po nocach o graniu w reprezentacji swojego kraju i wygraniu Champions League. #SuperLeague to projekt biznesowy ludzi, którzy nie wiedzą co to znaczy rywalizacja sportowa...

Spełnia się scenariusz o "amerykanizacji" futbolu? Za oceanem wiedzą, jak monetyzować sport. W Europie dalej mamy z tym problem

Plan utworzenia Superligi nie jest niczym nowym. Mówiło się o nim od wielu lat, a nawet w grudniu o konieczności zrewolucjonizowania futbolu mówił Florentino Perez. Z jednej strony, ziszcza się wieszczony przez lata scenariusz o próbie "amerykanizacji" piłki nożnej. JP Morgan, który finansuje rozgrywki, ma znakomite relacje z rodziną Glazerów władających Manchesterem United i w przeszłości był pracodawcą kluczowego pracownika klubu Eda Woodwarda. Idea była prosta: zebrać najlepsze drużyny i zmaksymalizować przychody z praw telewizyjnych. – Kiedy Glazerowie kupili MU, byli przekonani, że pieniądze są przede wszystkim na rynku europejskim. Dlatego też kluczowym było posiadanie większej liczby meczów z najlepszymi rywalami i skierowanie uwagi tam, gdzie jest kasa – przekonywał jeden z byłych dyrektorów ekipy z Old Trafford w rozmowie z "The Athletic".

Stan Kroenke, właściciel Arsenalu, jak i Denver Nuggets (NBA), Los Angeles Rams (NFL) czy Colorado Avalanche (NHL), doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaka kasa leży na rynku praw telewizyjnych. Z niedawnego raportu CNBC wynika, że przy okazji negocjacji nowego kontraktu telewizyjnego NBA będzie mogła liczyć na 7 miliardów dolarów rocznie. NFL sprzedała już prawa do transmisji na najbliższą dekadę za ok. 100 miliardów dolarów. Dla porównania, Premier League za prawa zarabia niespełna trzy miliardy dolarów rocznie. Różnica jest kolosalna, także dla amerykańskich właścicieli, których mają MU czy Arsenal i których snów słuchają szefowie innych europejskich ekip.

Pewne jest jedno: jedynymi, którzy się cieszą, są prawnicy. Bo roboty będą mieć tyle, że mogliby pewnie spać w salach sądowych. Problemów, z którymi mierzyć się muszą twórcy Superligi, jest mnóstwo, zaczynając od zawodniczych kontraktów, przechodząc przez organizację międzynarodowych pucharów czy zatwierdzenie "odłączenia" się od LaLiga w przypadku Realu i Barcelony zarządzanych przez socios, na kontraktach telewizyjnych kończąc – zarówno tych niesprzedanych (na Superligę, spekuluje się o zainteresowaniu platformy DAZN), jak i sprzedanych, których posiadacze bez wątpienia domagaliby się rekompensat, bo kupili pełnowartościowy produkt z Barcelonami, Realami czy Liverpoolami tego świata, a te - teoretycznie - mają grać gdzieś indziej.

Superliga – poduszka bezpieczeństwa dla wielkich klubów. Będą grać ze sobą i spokojnie zarabiać kasę. A wynik sportowy zejdzie na dalszy plan

Pewne jest też to, że negocjacje nie mają prawa toczyć się w dobrej atmosferze. Raz, że gra toczyć się będzie o wielką kasę, dwa że pojawią się kolosalne emocje. Anglicy już piszą, że zgodnie z lokalnymi przepisami można wymusić sprzedaż spółek działających na szkodę lokalnej gospodarki, co można byłoby zarzucić należącemu do amerykańskiej rodziny Glazerów Manchesterowi United. Widać to też na przykładzie Andrei Agnellego i Aleksandra Ceferina. Ten pierwszy, prezes Juventusu, uczynił szefa UEFA ojcem chrzestnym swojej córki, co miało napawać Słoweńca dumą. "Przyjaciel" zapraszał go na przejażdżki Ferrari czy loty prywatnym samolotem. Jeszcze w piątek dogadywał z nim szczegóły rewolucji w Lidze Mistrzów i deklarował, że nie ma Superligi. A w niedzielę wbił mu nóż w plecy, ogłosił start nowych rozgrywek i ogłosił, że odchodzi nie tylko z Komitetu Wykonawczego UEFA, ale jeszcze z funkcji szefa Europejskiego Stowarzyszenia Klubów. To było wyjątkowo śliskie zagranie Agnellego – niby reprezentował interesy 246 klubów różniących się poziomem od Juventusu czy Realu do HJK Helsinki czy Legii w negocjacjach z UEFA nt. nowej Ligi Mistrzów, by w ostatniej chwili zmienić front.

Już w lutym francuskie "L'Equipe" nazwało Włocha "człowiekiem, który wyrządza największą krzywdę uniwersalności futbolu", a brytyjski "The Guardian" krytykował jego walkę "o zapewnienie bogatym dodatkowej kasy, niezależnie od tego, jak dobrze są zarządzane". I tym też ma być Superliga – poduszką bezpieczeństwa. Juventus nie będzie musiał w niej rywalizować z klubami pokroju Ajaksu, Olympique'u Lyon czy Porto, które eliminowały go w trzech ostatnich sezonach Champions League i pozbawiały wpływów z UEFA. Lepiej będzie się żyło też Arsenalowi czy Tottenhamowi, których miejsce w elicie jest farsą, tym bardziej, że nie ma ich w tegorocznej Champions League i nic nie wskazuje na to, by zakwalifikowali się dzięki Premier League do przyszłorocznej edycji rozgrywek. O ile zostałyby do nich dopuszczone.

Ceferin mówi: "Kto zagra w Superlidze, nie pojedzie na Euro i mundial". Ale czy FIFA i UEFA zgodzą się na to, by ich turnieje straciły Cristiano, Griezmanna, Messiego czy Kroosa?

Na razie w temacie Superligi jest mnóstwo niewiadomych. Świat sportu, nie tylko FIFA, UEFA czy ligi, wrze i mówi tylko o nowych superrozgrywkach. Ale nikt nie ma pewności, że rzeczywiście za rok czy dwa je zobaczymy. UEFA na razie nie ugięła się przed możnymi i w poniedziałek zatwierdziła plan "nowej" Ligi Mistrzów, w której od 2024 roku grać ma 36 klubów. Co na to Superliga? Nie wiadomo. W niezręcznej sytuacji postawieni zostali trenerzy klubów, którzy - nie będąc w tym procesie stronami - muszą rozmawiać z dziennikarzami na trudne tematy podejmowane przez właścicieli schowanych za zasłoną milczenia.

Na razie, narracja idzie w różne strony. Jedni zastanawiają się, jak karać dwunastu założycieli, sugerując, że należy wykluczyć ich z rozgrywek, co z kolei ma nie podobać się JP Morgan – bank miał zagwarantować pieniądze wyłącznie w przypadku pozostania klubów w ich krajowych ligach. Ceferin zapowiedział już, że "piłkarze grający w Superlidze nie wystąpią na Euro", ale trudno wyobrazić sobie, by pozbawił mistrzostwa Europy jakości i szans na zarobek, bo za taki ruch należałoby uznać np. wyrzucenie Toniego Kroosa z kadry Niemiec, Antoine'a Griezmanna z reprezentacji Francji czy Cristiano Ronaldo z Portugalii. Inni dopatrują się w Superlidze wyłącznie bata na UEFA, sugerując, że był to sposób na wywarcie na federacji dodatkowej presji, by w nowej Lidze Mistrzów kluby dostały jeszcze więcej kasy i jeszcze więcej niezależności, których i tak było mnóstwo. Ale wydaje się, iż sprawy zaszły za daleko (wyjścia ekip z ECA, dymisja Andrei Agnellego, itd.), by można było brać to rozwiązanie na poważnie. Nikt nie wyklucza też scenariusza, w którym strony po prostu jakoś się dogadają i skończy się na prężeniu muskułów przez wielkich...

Bojkot Superligi? Dajmy spokój z populizmem. Prawdziwe pytanie brzmi: na jak długo udałoby się podtrzymać emocje w lidze, w której grają tylko topowe kluby?

Spekulacji jest mnóstwo. Nie opuszczą nas one przez najbliższe tygodnie. W oświadczeniu, które opublikowały kluby-założyciele Superligi, czytamy o "chęci pomocy futbolowi na każdym poziomie". Tylko czy ktoś w to uwierzy? Bogatsi mają być bogatsi, a biedni, czyli reszta, niech sobie radzą. A kibic... Cóż, kibic jakoś sobie poradzi. Nie wierzę w populistyczne hasła o bojkocie Superligi. Fan pójdzie za emocjami. Te bez wątpienia będą w Superlidze, ale na jak długo? Przykład koszykarskiej Euroligi i późniejszych konfliktów z FIBA, kłopotów finansowych czy odpływu kibiców pokazuje, że ze zgromadzenia największych klubów w jednym miejscu niekoniecznie musi wyjść coś dobrego. Tym bardziej, że z ostatnich lat najbardziej pamiętnymi historiami ze świata sportu były te niespodziewane, nieprzewidywalne, jak sukcesy Porto, Atalanty, Ajaksu, Leicesteru, Wolfsburga. Superliga oznaczałaby ich koniec.

Więcej o:
Copyright © Agora SA