To był mecz roku 2020, dzieło sztuki. 8:2 jak koncert największych hitów dekady w niemieckiej piłce: trochę z potrójnej korony Heynckesa, trochę heavy metalu Kloppa, trochę Maracanazo 2, gdy Niemcy w drodze po mistrzostwo świata rozbijali Brazylię, trochę 4:0 z Argentyną Messiego i Maradony w 2010, gdy Thomas Mueller grał jak młody bóg.
Tyle że to wszystko było zagrane jeszcze głośniej niż w oryginale. Bayern Heynckesa strzelił Barcelonie siedem goli w dwumeczu? Ten strzelił osiem w jednym meczu. Drużyny Kloppa są niedościgłym wzorem pressingu, odbioru? Bayern Flicka ścisnął Barcelonę tak blisko jej bramki, na tak małej przestrzeni, na tak długo, że to się wydawało na tym poziomie nie do wykonania. Tak jak wydawało się niemożliwe, że Barcelonę zawstydzoną rewanżową klęską z Romą, rok później rewanżową klęską z Liverpoolem, można wystawić na jeszcze większe cierpienia. Że można wpędzić w jeszcze większą bezradność Messiego, od pięciu lat szukającego drogi do finału Ligi Mistrzów.
Liga Mistrzów lubi okrutnie zakpić z planów piłkarzy i trenerów. Messi szuka w niej drogi od pięciu lat, Robert Lewandowski próbuje wrócić do finału od siedmiu lat, choć gdy przychodził sześć lat temu do Bayernu, wydawało się, że ten klub daje najlepszą gwarancję gry w takich meczach. Lewandowski przyszedł tu właśnie po to, by wygrywać Ligę Mistrzów. Rozwijać się, czuć, że jest w centrum piłkarskiego świata, ale przede wszystkim, by przeżyć jeszcze raz Wembley 2013 i już nie popełnić tamtych błędów. Lewandowski właśnie piąty raz znalazł się w półfinale, całkiem niezły wynik jak na dziewiąty sezon w LM. Ale dla niego liczą się tylko finały. Przez sześć lat w Bayernie rozwijał się, miewał poczucie, że uczestniczy w czymś wyjątkowym, ale do finału jeszcze nigdy z Bayernem nie dotarł. I z każdym kolejnym sezonem wydawał się od niego bardziej oddalony. Rok temu wydawało się, że w najbliższym czasie - bezpowrotnie. I jeszcze raz Liga Mistrzów sobie z tych wszystkich analiz zakpiła. Choć droga do finałowej niedzieli w Lizbonie wciąż jest daleka, jeśli stoi na niej albo City Pepa Guardioli - powiedzcie mu i szefom City coś o gwarancji sukcesu w LM - albo Olympique Lyon, na którym nie ciąży żadna presja, bo już zagrał ponad stan.
Ten piąty półfinał Lewandowskiego wreszcie nie będzie przeciw Hiszpanom. Robert rozegrał przeciw nim kiedyś mecz-pomnik, z czterema golami strzelonymi Realowi. Ale potem kojarzyli mu się fatalnie. Przegrany półfinał z Barceloną w 2015, w masce chroniącej połamane kości twarzy, przegrany półfinał z Atletico, gdy w 2016 słaniał się już na nogach pod koniec sezonu. Dwa przegrane półfinały z Realem i jeszcze ćwierćfinał z tą samą drużyną, gdy musiał grać z niewyleczonym barkiem. Dużo walki wręcz z obrońcami, mało satysfakcji. To Hiszpanie najmocniej niszczyli w Lewandowskim poczucie, że wybrał sobie kiedyś najlepszy klub do podbijania Ligi Mistrzów. Wiosna w pucharach i Lewandowski - tu było ostatnio sporo znaków zapytania. Od ćwierćfinału z Realem trzy lata temu Polak nie strzelił w Lidze Mistrzów żadnej bramki w dalszej rundzie niż 1/8. Aż do tego ćwierćfinału w Lizbonie, w przedziwnych okolicznościach.
Drużyna prowadziła już 5:2, Lewandowski cieszył się z kolejnych goli jak własnych, a jednak widać było, jak wielki ciężar zrzucił z siebie, strzelając szóstego gola. Czekał niecierpliwie, gdy sędzia decydował, czy był spalony, czy nie. Lewandowski był od początku meczu w centrum zamieszania pod bramką Barcelony, ale gole go omijały. Asystował przy bramce Muellera, przeorał boisko przy linii bramkowej, gdy gola strzelał Perisić. Był dwa razy o włos od wykorzystania błędów Marca Andre ter Stegena. Rozminął się o pół tempa z piłką, gdy Davies podawał do Kimmicha na 5:2. Aż wreszcie wbił tego swojego, czternastego już w tym sezonie LM. Napastnik nie umie być do końca szczęśliwy, jeśli kończy mecz bez gola. Nawet jeśli jego drużyna wygrała 8:2 z rywalem, który miał w składzie Messiego.
To jest Bayern, który jeszcze pod ręką Niko Kovaca rozbił 7:2 Tottenham, finalistę ostatniej Ligi Mistrzów. Bayern, który w poprzedniej rundzie strzelił siedem goli Chelsea, bił rekordy w Bundeslidze. Ale ciągle słyszał: to tylko Bundesliga, tu trzeba poważniejszej próby. Powiedział to nawet Arturo Vidal, były piłkarz Bayernu, przed tym ćwierćfinałem. "Oni nie zagrają z rywalem z Bundesligi, tylko najlepszymi na świecie". A hiszpańscy dziennikarze zastanawiali się, co wstąpiło w działaczy Bayernu, że tak bezceremonialnie stawiają się w roli faworytów i wyrokują, że Neuer góruje nad ter Stegenem, że Lewandowski nie ustępuje Messiemu. Lepiej nie drażnić Messiego przed takimi meczami.
Ale tym razem to nie miało znaczenia. Różnica możliwości obu drużyn była zbyt duża, żeby ją wyrównać jakąś furią i wielkim meczem Messiego. Nikt nie da rady w pojedynkę na takim poziomie. Nikt też tak nie rozczarowuje w Lidze Mistrzów po koronawirusowej przerwie jak hiszpańskie kluby. Najpierw Real, zagubiony bez Sergio Ramosa w rewanżu z City. Potem Atletico, starające się bez powodzenia rozszyfrować, w co gra RB Lipsk. A teraz Barcelona, biegające muzeum futbolu. Objazdowa wystawa tematyczna poświęcona wielkiej drużynie z 2015 roku, która pod ręką Luisa Enrique wygrała Ligę Mistrzów, ligę i Puchar Hiszpanii. I ciągle żyje pod urokiem tamtego sukcesu, trzymając się bohaterów finału 2015 i tęskniąc za Neymarem, który odszedł dwa lata później. Barcelona 2020 czasem przypomina związek zawodowy artystów futbolu, który cały czas negocjuje z szefostwem jakieś ustępstwa. To drużyna, której cały czas coś się nie podoba. A to prezes, a to Antoine Griezmann, a to trener.
W styczniu Barcelona zwolniła trenera Ernesto Valverde. Zrobiła to jako lider ligi, tuż po przegranej z Atletico w Superpucharze Hiszpanii, choć zagrała wtedy bardzo przyzwoicie. Nowy trener Quique Setien nie zdobył niczego, nie utrzymał nawet prowadzenia w lidze. Ale gorsze niż decyzja o zwolnieniu Valverde jest to, że pewnie nie dało się go w tym sezonie nie zwolnić. Presja na to, żeby Barcelona wreszcie zaczęła grać bardziej natchniony futbol, była już zbyt duża. A pozycja Valverde była zbyt słaba już od klęski w Liverpoolu. Ale było też już od dłuższego czasu jasne, że Quique Setien był fatalnym kandydatem do zmieniania w locie akurat tej drużyny, tej szatni. Może gdyby dostał czas i wolną rękę w doborze liderów, byłoby inaczej. Ale wiedział, na co się pisze. I wszyscy, od prezesa, przez trenera, po piłkarzy Barcelony dostali w Lizbonie rachunek za te wszystkie błędy i niedopasowania. To Bayern zagrał natchniony, nowoczesny futbol, do jakiego chciałaby wrócić Barcelona. To Bayern oblegał pole karne rywala, jakby grał w piłkę ręczną, tak jak kiedyś Barcelona Guardioli. Bayern grał linią obrony ustawioną bardzo wysoko, czasami rodziły się z tego bardzo groźne sytuacje dla Barcelony. Ale Bayern miał te sytuacje wpisane w koszty atakowania bramki ter Stegena. Wiedział, że ma szybszych piłkarzy i w wymianie ciosów będzie górą.
Lewandowski był ciągle w tym wirze akcji, stoperzy nie mogli się skupiać na nim, bo straciliby z oczu innych. Skończył na jednej bramce, co mu pewnie zostawia trochę niedosytu, tak wyśrubowane ma dziś normy. Ale gdy się go zestawi choćby z Messim, jeśli chodzi o liczbie bramek strzelanych w ćwierćfinałach, półfinałach i finale LM, to nie ma wstydu. Od sezonu 2012/2013, gdy Lewandowski pierwszy raz grał wiosną w Lidze Mistrzów, Polak strzelił od ćwierćfinałów 11 goli, z czego sześć w półfinałach. Messi w tym czasie: dziewięć goli, z czego cztery w półfinałach i finale. Ale teraz najważniejsze jest, że Lewandowski, a nie Messi, gra dalej. Czeka na spotkanie z Guardiolą w półfinale. Ze spokojem, że akurat w tym roku nie usłyszy rad, gdzie musi odejść, żeby wygrać Ligę Mistrzów.
Przeczytaj także: