Tottenham został uratowany przez jednego piłkarza. Bez niego rewanż nie miałby żadnego sensu

RB Lipsk zagrał bowiem tak, że ręce same składały się do oklasków. Zachwycał tym samym, co Tottenham w poprzedniej edycji: świeżością, pomysłowością, szybkością i wymiennością pozycji. Zasłużenie wygrał 1:0 po golu z rzutu karnego Timo Wernera.

Cmokać można było od samego początku, bo Lipsk już w pierwszej akcji oddał trzy strzały na bramkę Tottenhamu: pierwszy został zablokowany przez Serge’a Auriera, drugi na słupek strącił Hugo Lloris, trzeci znów z największym trudem obronił Francuz. Później były strzały Patricka Schicka, po których piłka leciała kilka centymetrów obok słupka. I kolejne Wernera, które fantastycznie bronił Lloris. Goście absolutnie dominowali. Nie wypuszczali piłkarzy Tottenhamu z ich połowy, szalonym pressingiem ograniczali pomysły do dalekich, i zazwyczaj niecelnych, podań do Lucasa Moury. Spośród zawodników Mourinho chwalić można tylko bramkarza. Bronił jak w transie, bez niego rewanż nie miałby żadnego sensu, bo już byłoby 0:4. Lloris nie poradził sobie tylko z obroną rzutu karnego.

Zobacz wideo

Sześć lat bez Jose Mourinho w ćwierćfinale Ligi Mistrzów

Domyślam się, że niełatwo przychodzi kibicom Tottenhamu przestawienie się z oglądania sunącej do przodu maszyny na zaparkowany głęboko autobus. A że defensywa defensywie nierówna pokazują mecze Atletico Madryt i Tottenhamu. We wtorek piłkarze Diego Simeone po pierwsze bronili jednobramkowego prowadzenia, a nie remisu. Po drugie, mieli o wiele silniejszego rywala. I co najważniejsze - oni wszystko mieli pod kontrolą. Nie pozwolili Liverpoolowi oddać celnego strzału na bramkę, tymczasem RB Lipsk miał ich pięć, a obrońcy Tottenhamu długimi fragmentami wyglądali na całkowicie zagubionych. Jakby Mourinho nie nakreślił im żadnego planu. Ani jak bronić, ani jak atakować.

A przecież kiedyś w planowaniu był mistrzem. Kochał Ligę Mistrzów z wzajemnością. To podczas jej meczów odgrywał sceny, które na lata zostały w pamięci kibiców: szalony bieg wzdłuż linii bocznej Old Trafford po golu dającym Porto awans do ćwierćfinału. Zraszacze pryskające go wodą na Camp Nou, żeby wreszcie zszedł z murawy i przestał świętować na oczach kibiców Barcelony po meczu, w którym grający w dziesiątkę Inter obronił przewagę z pierwszego spotkania. Płaczący mu w ramię Marco Materazzi pod Santiago Bernabeu, gdy wygrali finał, ale wiedzieli, że za chwilę jeden wróci do Mediolanu, a drugi zostanie w Madrycie na dłużej, by prowadzić Real. Seria jedenastek w półfinale Real - Bayern, którą oglądał klęcząc. Nie pomogło. Odpadli.

Ale to wszystko działo się dawno. Po odejściu z Madrytu było tylko gorzej i prowadzone przez Mourinho zespoły odpadały zaraz po wyjściu z grupy: Chelsea z Atletico Madryt i rok później z PSG, a Manchester United z Sevillą. Od sześciu lat nie widzieliśmy Mourinho ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Pomnik upadł. Już nikt jednym tchem nie wymieniał go wśród najlepszych trenerów. A pierwszy mecz z Lipskiem nie zwiastuje zmiany. Wszystko zaczęło się psuć jeszcze przed jego rozpoczęciem, gdy Portugalczyk poinformował na konferencji prasowej, że Hueng-Min Son w meczu z Aston Villą złamał rękę. A że wciąż kontuzjowany jest Harry Kane, to zespół musiał sobie radzić bez zdobywców 20 z 43 ligowych bramek. Strata to potężna, ale nie tłumaczy wszystkiego, bo nawet jeśli Son lub Kane byliby w składzie, przy tak grających kolegach, nie mieliby wielu okazji do strzelenia gola.

Uczeń lepszy od mistrza

Zaraz po przejęciu Tottenhamu, Mourinho został zapytany, czy finał przegrany przez jego piłkarzy w poprzedniej edycji, nadal siedzi im w głowach i może wpływać na ich grę. - Nie wiem, nigdy nie przegrałem finału - przytomnie odpowiedział Portugalczyk. Wiadomo, że z tamtą porażką z Liverpoolem nie poradził sobie Mauricio Pochettino. Brakowało mu motywacji, odsunął się od zespołu, publicznie krytykował piłkarzy, co wcześniej mu się nie zdarzało. Stał się toksyczny, nie mógł dalej pracować w tym miejscu i odszedł. Piłkarze zostali i w środę po raz pierwszy od porażki w finale zagrali w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Łatwo byłoby wytłumaczyć tym początkowy paraliż w meczu z Lipskiem, gdyby nie fakt, że w pierwszej jedenastce było raptem czterech zawodników, którzy rozpoczynali tamten finał. To już zupełnie inny zespół, nienasiąknięty porażką i - przynajmniej w teorii - wciąż głodny sukcesu.

Ale dopiero w ostatnim kwadransie zawodnicy Mourinho zaczęli atakować. Groźnie było po rzutach wolnych wykonywanych przez Giovanniego Lo Celso i Erika Lamelę. Gol wyrównujący jednak nie padł i to zespół Juliana Nagelsmanna, o którym kiedyś mówili "mini Mourinho", jest faworytem do awansu. I jeśli media na całym świecie zapowiadały to spotkanie, jako pojedynek ucznia z mistrzem, to uczeń zdecydowanie wygrał. Odwagą, nowoczesnością, chęcią rozegrania tego spotkania na własnych warunkach. Niemiec może jedynie żałować, że piłka tylko raz wpadła do siatki, bo okazji było znacznie więcej. Dwubramkowe lub nawet trzybramkowe zwycięstwo byłoby sprawiedliwsze. A tak, Mourinho i Tottenham wciąż nie są bez szans. Muszą tylko zacząć lepiej grać.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.