Atletico zagrało perfekcyjnie i pokonało obrońcę trofeum! Cholismo nadal żywe

Okazuje się, że Liga Mistrzów ma coś wspólnego z ekstraklasą. Mierzył się przecież najlepszy od lat Liverpool z najsłabszym w tej dekadzie Atletico Madryt. I z tego starcia zwycięsko wyszli zawodnicy Diego Simeone. Wygrali 1:0 po golu z początku meczu.

Z tą ekstraklasą, to oczywiście z przymrużeniem oka, bo już samo tempo gry i wyszkolenie techniczne zawodników zdradzało, że oglądamy mecz na najwyższym poziomie. Ale między fragmentami dobrej gry pojawiło się kilka swojskich akcji, jakby żywcem wyjętych z naszego podwórka. Już akcja bramkowa Atletico taką była. Bo oto dośrodkował Koke spod chorągiewki, piłka spadła na około siódmy metr od bramki - prosto pod nogi Fabinho. Brazylijczyk jej nie widział, był zasłonięty, zupełnie zaskoczony, więc nie zdążył nawet ruszyć nogą, a piłka odbiła się jak od ściany i pechowo trafiła prosto do Saula. Stał tuż przed bramką i musiał tę sytuację wykorzystać. Już po czterech minutach Atletico wyszło na prowadzenie. 

Zobacz wideo Zobacz kapitalną bramkę Lewandowskiego z ostatniego meczu Bundesligi:

Liverpool atakował głównie prawą stroną, ale pierwsze dośrodkowania też pasowałby do naszej ligi. Piłka lądowała daleko za bramką. Ekstraklasą powiało jeszcze w 25. minucie, gdy nieatakowany Jan Oblak wybił piłkę wprost pod nogi Mohameda Salaha. A Egipcjanin zamiast ją przyjąć, podał prosto do stojącego na wyraźnym spalonym Roberto Firmino. On zgrał, Salah trafił do pustej bramki, ale gol oczywiście nie został uznany. 

Atletico Madryt skutecznie broniło się przez cały mecz

Zastanawiam się czy Rafa Benitez, madrytczyk, który w 2005 roku poprowadził Liverpool do zdobycia Ligi Mistrzów, widział ten mecz już wcześniej. Napisał bowiem na The Athletic taką analizę The Reds, jakby wspierał się konkretnymi akcjami z tego meczu. Jakby pisał pod tezę. Podpowiedział Diego Simeone jak zagrać z zespołem Juergena Kloppa, by zwiększyć swoje szanse na zwycięstwo. Zaczął od tego, że trzeba mieć w ofensywie szybkiego zawodnika. I Atletico miało. Niespodziewanie na lewej pomocy wyszedł Thomas Lemar. Był potrzebny, żeby choć na chwilę odciągnąć Liverpool od swojego pola karnego i dać obrońcom złapać oddech. I dalej: "agresja, solidarność, żaden zawodnik nie może odpuścić" - pisał Benitez. Ale to akurat Atletico ma we krwi. Już na treningu poprzedzającym to spotkanie Simeone miał krzyczeć do swoich zawodników: "Piłkarze Liverpoolu nie będą mogli dotknąć piłki więcej niż dwa lub trzy razy!". I rzeczywiście, przypominali drużynę sprzed kilku lat, która za piłką potrafiła dobiec aż do finału Ligi Mistrzów. Znów nie było dla niej straconych piłek, znów nie zostawiali metra wolnej przestrzeni, znów potrafili cofnąć się we własne pole karne i przez cały mecz bezbłędnie blokować, wybijać, doskakiwać. Mimo że Liverpool wymienił 465 podań więcej, posiadał piłkę przez 67 proc. czasu gry, to Jan Oblak był właściwie bezrobotny. Atletico znów z obrony uczyniło sztukę. 

Benitez przewidywał, że Liverpool może mieć problem, gdy nie będzie miał miejsca do kontrataku i zostanie zmuszony do ataku pozycyjnego. Oczywiście, to też potraf robić. Coraz częściej ma okazję przećwiczyć to w Premier League, bo Siemone nie jest pierwszym trenerem, który widział szansę w takiej grze. Benitez sprecyzował o co chodzi: "Gdy przeanalizujesz statystyki Liverpoolu i Manchesteru City, to okaże się, że City ma więcej goli, więcej strzałów i więcej podań. Ale drużyna Kloppa zachowuje znacznie większą celność, stwarza więcej stuprocentowych okazji. To wynika z tego, że przede wszystkim są drużyną kontratakującą, a takim łatwiej jest stworzyć doskonałe okazje. Do tego są przyzwyczajeni. Gdy musisz cały czas podawać, szukać podań, a druga drużyna ustawi się jedenastoma piłkarzami za linią piłki, to trudno ci stworzyć okazję do oddania czystego strzału. Wtedy skuteczność spada" - pisał dla The Athletic. 

Czy nie tak właśnie było? Liverpool nie stworzył w tym meczu wielu okazji. Był zablokowany strzał Mohameda Salaha, jedno groźne dośrodkowanie Andrewa Robertsona, po którym można było uznać, że obrońcy Atletico na moment stracili kontrolę i uderzenie Jordana Hendersona, gdy gospodarzom pomogło szczęście. Tyle. Benitez miał jedną obawę: czy grając w ten sposób, z tak dużym poświęceniem, zawodnicy Simeone wytrzymają cały mecz. Niekoniecznie fizycznie. Chodziło też o to, czy nie stracą koncentracji, czy na moment ktoś się nie zagapi, czy nie zapomni pokryć rywala, czy nie popełni błędu w wyprowadzeniu piłki. Gra zaproponowana przez Atletico była bowiem bardzo ryzykowna. Ale jeszcze raz okazało się, że oni są jej mistrzami. Liverpool nie oddał w tym meczu celnego strzału na bramkę!

Znów było widać, że to zespół Diego Simeone

Piłkarze Atletico mogą odpaść z trzecioligowcem w Pucharze Króla, tracić 13 punktów do Realu Madryt i 12 do FC Barcelony, ale na ten jeden mecz potrafili wznieść się na absolutne wyżyny i przypomnieć samych siebie sprzed paru sezonów. Przez ten czas zmienił się skład: nowi zawodnicy wydawali się mniej dopasowani do takiej gry od swoich poprzedników, ale nie w meczu przeciwko Liverpoolowi. Słabo broniący Renan Lodi tego wieczoru był ostoją. Popełniający błędy Stefan Savić, tym razem był bezbłędny. Sime Vrsaljko był kontuzjowany przez 620 dni, rozegrał raptem cztery mecze, by w piątym wyłączyć z gry Sadio Mane i Divocka Origiego. 

Wanda Metropolitano tętniła życiem. Simeone znów był tym pobudzonym drygentem, który co rusz odwracał się w stronę trybun i zachęcał do jeszcze głośniejszego dopingu. Tak grające Atletico to gratka dla wszystkich kibiców kochających nostalgię. Był w tym pewien romantyzm ukryty pod agresją piłkarzy, bo Atletico znów było zespołem, w którym Simeone mógł się przejrzeć. Znów po jedenastu piłkarzach biegających po boisku było widać charakterystyczne cechy ich trenera. Pogrzeb Cholismo został ogłoszony za wcześnie. Ale i na wskazywanie faworyta do awansu jeszcze nie czas. Rewanż na Anfield 11 marca.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.